
Polakami pomagającymi w Dover zachwycała się nie tylko zagraniczna prasa, ale i kierowcy z różnych części Europy. Nie świętowali, ale dostarczali jedzenie, często podawali je przez dziurę w płocie czy spuszczali z wiaduktu. – Część kierowców była na skraju załamania. Pierwszy raz w życiu w Dover widziałem, jak dorosły mężczyzna popłakał się, bo dostał butelkę mleka – opowiada nam Michael Szydło.
REKLAMA
Przed świętami wielu kierowców z całej Europy utknęło w brytyjskim Dover. To efekt zamknięcia granic w obawie przed nową mutacją koronawirusa. Tylko negatywny wynik testu na covid-19 dawał możliwość wjazdu z wysp.
Dlatego kierowcy nawet kilka dni spędzili w kabinach swoich ciężarówek, często bez dostępu do jedzenia, wody, toalet, pryszniców. Z pomocą ruszyli wolontariusze – Polacy mieszkający na wyspach. I swoją postawą zachwycili całą Europę. W tym gronie był m.in. Michael Szydło.
Odszedł pan od wigilijnego stołu, żeby pomagać Polakom, którzy utknęli w Dover?
Odszedł pan od wigilijnego stołu, żeby pomagać Polakom, którzy utknęli w Dover?
Michael Szydło: – W zasadzie zacząłem już przed Wigilią, dokładnie we wtorek 22 grudnia. Tego dnia kurierzy i poczta w Anglii na skutek zamknięcia granic zawiesili wszystkie przesyłki do Europy. Zobaczyłem, jak wygląda sytuacja w mojej pracy – wysyłamy do Europy produkty z magazynu, który znajduje się pod Londynem.
Okazało się, że po prostu nie będzie to możliwe. W ostatniej chwili znalazłem ciężarówkę, która jeszcze nie wyjechała z Anglii, a miała szansę. Załadowałem, ile się dało do samochodu, zawiozłem. Ciężarówka stała już w porcie w Harwich.
Tam zobaczyłem cały parking zastawiony ciężarówkami. Jeden z kierowców mówił, że już dzień wcześniej miał jechać, ale na razie każą im czekać. Jak wyjeżdżałem, to zobaczyłem jeszcze kolejkę do portu. Wszędzie po bokach były zaparkowane ciężarówki.
To skłoniło pana do zaangażowania się w pomoc?
Tak, było widać, że nikt nad tym nie panuje. Ogłoszono, że granica będzie zamknięta przez dwa dni, ale i wiedzieliśmy, że to się przeciągnie w czasie, ponieważ poinformowano, że najpierw muszą zostać powołane procedury.
Kiedy ogłoszono, że każdy kierowca ma być przetestowany, to jasne było, że to też potrwa. A liczono, że na lotnisku w Manston, które przerobiono na parking, stało 4 tys. ciężarówek. Ale w porównaniu do tego, co widzieliśmy dookoła, to nic. Jestem przekonany, że było tam kilkadziesiąt tysięcy samochodów.
W jaki sposób zorganizowaliście pomoc? Ruszyliście do sklepów, skrzyknęliście się ze znajomymi? Jakoś to trzeba było przetransportować...
Na szczęście miałem swój samochód, więc z transportem nie było problemu. Napisaliśmy do znajomych, skrzyknęliśmy się z Justyną Majek, Ulą Albowicz. Po raz pierwszy pojechaliśmy na miejsce w środę, jeszcze bez większych zapasów żywności. Chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda sytuacja w samym Kent. Założyliśmy, że jeśli czegoś bardzo będzie brakować, to dokupimy po drodze.
Co zobaczyliście na miejscu?
To była jak pułapka. Sznury ciężarówek stały na poboczach dróg, gdzie często nie było kompletnie nic: ani toalet, ani sklepów. Kierowcy nie mieli też dostępu do pryszniców. W niektórych miejscach ustawiono jedynie mobilne toalety. Ale było ich niewiele, ustawiały się do nich długie kolejki.
W pomoc włączyły się niektóre hotele, udostępniając im łazienki. Ludzie zapraszali ich do domów na wigilię.
Wielu kierowców pisało też o towarzyszącym im głodzie. Nie każdy miał zapas jedzenia.
Tak. Później już zaczęli na lotnisko wpuszczać ludzi, którzy dostarczali kierowcom jedzenie. Ale wcześniej nie było to możliwe. Kierowcy opowiadali, że dostali rano po hot-dogu i tyle.
W jaki sposób więc dostarczaliście kierowcom jedzenie?
Dotarcie z pomocą do kierowców było bardzo utrudnione. Kierowcy utknęli nie tylko na lotnisku, ale tiry stały też w pewnym momencie na prawie całej długości M20 od Londynu do Dover a także na M2, A2 i wszystkich możliwych parkingach, drogach w okolicy.
Natomiast w pomoc natychmiast włączyli się lokalni mieszkańcy i społeczność sikhów. A nie było to proste, ponieważ lotniska pilnowało wojsko, a kierowcy nie mogli go opuścić. Żywność podawaliśmy więc przez dziury w ogrodzeniu lotniska albo spuszczaliśmy po linach z wiaduktu.
Czyli oni właściwie byli uwięzieni na tym lotnisku?
Tak, w zasadzie można tak powiedzieć. Kierowców skierowano na lotnisko, gdzie de facto zostali zamknięci i pilnowała ich armia. Podobnie było zresztą i na autostradzie. Kierowcy nie mogli jej opuścić, bo zawracała ich policja.
Na co najbardziej narzekali kierowcy?
Na brak jakichkolwiek informacji. Nie mogli skontaktować się nawet z Ambasadą RP, która przygotowała specjalną infolinię. Ale na początku nie można było się dodzwonić. Włączała się po prostu skrzynka głosowa.
Wszyscy kierowcy, z którymi rozmawialiśmy, narzekali, że nie da się skontaktować z ambasadą. A jednocześnie widzieli w mediach, jak ta chwali się, że dostracza jedzenie i organizuje pomoc. Ci, z którymi się spotkaliśmy, mówili, że nie widzieli nikogo na oczy.
Kierowcy nie mieli żadnej pomocy z zewnątrz poza tym, co spontanicznie przywieźli im ludzie. Większość z nich – z Turcji, Macedonii – nie mówiła po angielsku, tylko w swoich językach. I nie mieli z nikim kontaktu, siedzieli w samochodach, nie wiedząc zupełnie nic.
Część kierowców była na skraju załamania. Pierwszy raz w życiu w Dover widziałem, jak dorosły mężczyzna popłakał się, bo dostał butelkę mleka.
Inny opowiadał, że jest samotnym ojcem i w Polsce ma 16-letnią córkę. Planował spędzić z nią święta, musiała zostać sama.
Polski ksiądz będący w Dover opisał, że gdy już wszystko rozdali, jeden polski kierowca poprosił o jedzenie. Nie mogli pomóc, bo nic już nie zostało. Tę rozmowę usłyszał kierowca ukraiński. Podszedł i całą żywność, jaką miał w reklamówce podzielił dokładnie na pół. Widział pan podobne gesty?
Kiedy przyjeżdżaliśmy, kierowcy pukali do innych, że jest pomoc. Dzielili się jedzeniem. Momentami nie było możliwości, by dotrzeć do wszystkich. Tak było np. na autostradzie M20, gdzie ciężko było się dostać.
Byliśmy w kontakcie z kierowcami, którzy tam stali i brakowało im jedzenia. Policja nie wpuszczała na autostradę ludzi, którzy przyjechali z pomocą. Kiedy podjechaliśmy tam w środę, to powiedzieli, że możemy zostawić u nich jedzenie. Ale szybko okazało się, że nie ma kto tego rozdać kierowcom. I to jedzenie leżało w deszczu i się marnowało.
Jakie były reakcje kierowców na okazaną pomoc?
Większość była najbardziej zadowolona z tego, że mają z kim porozmawiać. Siedząc samotnie w kabinach często byli odcięci od świata. Kończył im się internet w telefonie. Sytuacja była bardzo ciężka.
Reakcje były różne: jedni przyjmowali to z rezerwą, inni płakali. Było widać, że tym ludziom jest bardzo ciężko.
Mamy też taką refleksję: kilka miesięcy temu społeczność tirowców zorganizowała się, by pomóc kierowcy z Iranu, gdy rozsypał mu się samochód. Teraz sami doświadczyli pomocy w trudnej sytuacji i mobilizacji zwykłych ludzi.
Sieć pełna jest podziękowań od kierowców, którzy już wrócili do domów i zamiast odpoczywać, starają się przekazać światu, jak wdzięczni i wzruszeni byli.
Codziennie przyjeżdżaliście do Dover?
Zorganizowaliśmy się z kilkoma znajomymi, część pomagała zdalnie, szukając informacji, czy dokładając się do zbiórki. Fizycznie pomagało pięć osób, z czego trzy jeździły do Kent, Dover i na lotnisko.
Zaczęliśmy w środę, skończyliśmy w sobotę. Byliśmy tam codziennie. W Anglii są bardzo rygorystyczne obostrzenia związane z koronawirusem, dlatego zanim się spotkaliśmy, to wykonaliśmy testy na obecność covid-19.
Nie obawialiście się, że możecie zakazić się wirusem od kierowców?
Zapewniliśmy sobie środki ochrony osobistej. Mieliśmy maski z odpowiednią filtracją. Wiadomo, że ryzyko jest zawsze, ale maksymalnie je minimalizowaliśmy. Przetestowaliśmy się też po akcji i wszyscy są zdrowi.
Zakończyliście akcję, kiedy sytuacja była już po kontrolą?
Sytuacja nie była jeszcze do końca opanowana. Ciągle w porcie byli kierowcy, którzy muszą przejść przez odprawę celną, a ta w święta była zamknięta do poniedziałku albo nawet wtorku. Także niektórzy ruszą dopiero dziś .
Na razie sytuacja została rozładowana, bo wynikała z tego, że tymczasowo granica była zamknięta. Natomiast jestem przekonany, że od przyszłego piątku sprawa znów się skomplikuje.
Początek brexitu?
Technicznie granica będzie otwarta, ale wszystkie ciężarówki będą musiały przejść odprawę celną, nawet jeżeli nie wiążą się z tym żadne opłaty, to kierowcy będą musieli mieć poprawne dokumenty.
Widzę, że rząd przygotowuje kolejne parkingi i spodziewa się, że ciężarówki znów staną. Są też dodatkowe kwestie, o których kierowcy, którzy nie mówią po angielsku, mogą nie wiedzieć.
Na przykład, żeby wjechać do Kent od 1 stycznia będzie potrzebne dodatkowe pozwolenie – Kent Access Permit. I ciężarówki, które nie będą miały takiej zgody, będą otrzymywały mandaty. Nie wydaje mi się, żeby te informacje poza granicami Anglii były jakoś szeroko rozpowszechnione. Znów spodziewam się lekkiego chaosu.
Prasa m.in. hiszpańska i wielu kierowców z różnych części Europy zachwyca się Polakami, którzy – tak jak pan – poświęcili swoje święta, żeby pomóc innym ludziom. To daje satysfakcję?
Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że wiedząc o tym, co dzieje się w Dover, Kent mógłbym robić coś innego. Cała nasza ekipa nie była w stanie tego zignorować.
Polski rząd do Dover wysłał medyków, później wojsko, które ma otrzymać za to nagrody pieniężne. TVP rozpływa się nad działaniami rządu. Podziela pan ten entuzjazm?
Zacznę od tego, co powiedzieli sami kierowcy. Większość pomocy otrzymali od zwykłych ludzi: Polaków, Anglików, Sikhów. Niektórzy kierowcy mówili, że nie widzieli jakiejś szczególnie zorganizowanej pomocy ze strony Wojsk Obrony Terytorialnej. Jeden skomentował nawet, że widział dwóch żołnierzy, ale przyjechali jednego dnia, zrobili sobie zdjęcia i pojechali do domu.
Ale medycy byli i pomagali, nie tylko Polakom.
Tak, wiadomo, że pomogli. Natomiast nie było tak jak we fragmencie materiału TVP, gdzie stwierdzono, że to Ambasada RP koordynowała tę pomoc. Z ambasadą – jak mówiłem na początku – nie było kontaktu, później owszem pan wicekonsul się zaangażowała w pomoc.
Na czym konkretnie to polegało?
Ponieważ ludzie z jedzeniem nie mogli wjechać na autostradę, to pan wicekonsul załatwiła wjazd na autostradę M20. Natomiast pomoc była zorganizowana i koordynowana przez innych ludzi.
Czyli polski rząd wykorzystał tę sytuację, by poprawić swój wizerunek?
Tak, ta sytuacja zdecydowanie została wykorzystana przez Polski rząd dla PR-u.
