"Biały tygrys" nie jest powtórką ze "Slumdoga". To nie słodka historyjka o wyjściu z biedy
Alicja Cembrowska
02 lutego 2021, 20:03·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 02 lutego 2021, 20:03
"Biały tygrys" Ramina Bahraniego tylko z pozoru przypomina głośnego w 2008 roku "Slumdoga. Milionera z ulicy" Danny'ego Boyle'a. Chociaż ponownie poznajemy historię chłopaka z najniższej kasty w Indiach, który chce wyrwać się z biedy, to Balram, nasz biały tygrys, sięga po zupełnie inne środki niż jego poprzednik sprzed kilku lat. Bo tygrysy są dzikie i drapieżne, mają silny instynkt przetrwania, a życie w Indiach nie jest bajkowe.
Reklama.
"Białego tygrysa" (2021) można obejrzeć na Netflixie.
Produkcja często porównywana jest ze "Slumdogiem. Milionerem z ulicy", jednak w tym przypadku dostajemy mniej bajkową, a bardziej mroczną historię.
"Biały tygrys" to różnorodny i bardzo dynamiczny film, w którym Balram, chłopiec z najniższej kasty, opowiada swoją historię.
Jakie jest najrzadsze zwierzę w dżungli, które rodzi się raz na pokolenie? Z całej klasy tylko Balram potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Biały tygrys. Chłopiec słyszy w odpowiedzi, że to "właśnie on jest białym tygrysem" – osobliwą, rzadko spotykaną istotą, która różni się od innych. Ma w sobie moc, która pomoże mu pójść pod prąd. Trzymając się filmowej narracji – Balram żyje w przekonaniu, że nie jest kolejną kurą w kurniku, która ze zgodą przyjmuje swój los. Dokładniej: decyduje, że nie chce nią być.
Oczywiście z początku nic nie idzie tak, jakby chciał. Dziecięce marzenia szybko zostają rozszarpana, a rodzina przypomina Balramowi (Adarsh Gourav), że czeka go przyszłość taka sama, jak każdego członka najniższej kasty – aranżowane małżeństwo, spuszczanie wzroku, gdy zbliża się pan, bieda i brud.
Fabularnie nie ma tutaj zaskoczeń. Od pierwszych minut wiemy, że chłopak osiągnął swój cel – zaczyna swoją opowieść, jako zadbany, dobrze ubrany facet. Jednak to nie cel, a droga jest najważniejsza. Balram postawił wszystko na jedną kartę. Wiedział, czego chce, a wiara, że jest białym tygrysem, wyjątkiem spośród milionów, pozwoliła mu po to sięgnąć. Narracja pierwszoosobowa jest świetnym zabiegiem, sprawia, że faktycznie dostajemy wrażenie, że "wchodzimy" w tę historię, jesteśmy wpuszczani w każdy zakamarek.
Jednak wspomniana droga do celu to prawdziwa jazda bez trzymanki, podczas której niejednokrotnie zostaniemy wystawieni na próbę. Złapiemy się na tym, że trudno będzie nam "stanąć po którejś ze stron" – a przecież to nasz naturalny odruch. Chcemy komuś kibicować, a kogoś potępić.
Świat wewnętrzny bohaterów jest barwny, szalony, nasycony, różnorodny, jak indyjskie stragany i ulice. Tutaj nic nie jest czarne lub białe. Samochody zwinnie omijają krowy, bogaci uciekają przed wyciągniętą po jałmużnę dłoń biednych, pół nagie i brudne dzieci biegają po ulicach. Oglądamy to, by za chwilę przenieść się na tę drugą stronę Indii – wypachnioną, mieszkającą w bogato zdobionych wnętrzach, która za wykonanie każdej czynności komuś płaci. Bo może, bo ją stać.
Bardzo ciekawe są również wielowymiarowe postaci drugoplanowe – tradycjonalistyczny brat Ashoka (Vijay Maurya), nazywany Mangustą, kierowca z bielactwem (Nalneesh Neel) czy Pinky (Priyanka Chopray), żona Ashoka, Hinduska, która wychowała się w Nowym Jorku. Wartości ze świata zachodniego i tradycja indyjska w "Białym tygrysie" mieszają się nieustannie i tworzą prawdziwy koktajl społeczny.
I wtedy pojawia się wrona
Reżyser, Ramin Bahrani, w bardzo symboliczny sposób daje znać, że OD TERAZ zaczynamy oglądać drugą część filmu. Bohater przechodzi przemianę wewnętrzną, śledzimy jego drogę, ale od TEGO momentu, momentu pojawianie się na balkonie wrony, nie będziemy patrzeć już na potulnego baranka.
Pierwszy sprzeciw wobec ukochanego (a może znienawidzonego?) pana, Ashoka (Rajkummar Rao), to nowy etap. Nie bez powodu towarzyszy mu wrona. Ptak to w wielu wierzeniach nie tylko pośrednik pomiędzy światem ludzi, a światem bóstw. W tym przypadku to również towarzysz bogini Kali, która, żeby było ciekawiej, często przedstawiana jest jako piękność odziana w skórę tygrysa i przyozdobiona girlandą z ludzkich głów.
Kali jest wcieleniem wojny i chaosu, boginią czasu i śmierci, pogromczynią demonów i sił zła. Balram jednak rozpocznie wojnę nie tylko z całym światem – systemem społecznym, politycznym, porządkiem, który panuje od wieków w Indiach, ale i w innych krajach. Będzie walczył głównie z samym sobą. Jako jednostka stoczy walkę o najwyższą wartość – o siebie, o godność. Zmierzy się ze schematami, z własnymi ograniczeniami, swoją przeszłością i rodziną. Zada sobie pytania: "Dlaczego tata nie powiedział, żebym się nie drapał i mył zęby?".
Zachodnie oko
Decyzja o zmianie wpłynie nie tylko na jego życie. "Biały tygrys" wprowadza nas bowiem w system, w którym jednostka w praktyce nie istnieje. To świat naczyń połączonych, świat, który dla zachodnich głów, którym od małego powtarza się "jesteś zwycięzcą" i "możesz wszystko", jest często tak odległy, że wręcz niewyobrażalny.
Oburzony widz może zakrzyknąć: "Ja bym nie dał się tak traktować, zawsze jest wyjście", ale po tym filmie zastanowi się 10 razy, czy sam zdecydowałby się na "jakieś" wyjście. To film, który zadziwi tempem i energią, w pewnym sensie da kopa przez kolorowe, różnorodne zdjęcia i dynamiczną muzykę.
"Biały tygrys" da nam też dużo uśmiechów. Balram praktycznie cały czas się uśmiecha. To jego wizytówka, która pozwala mu przetrwać. Jednak najczęściej to nie jest uśmiech szczery, oznaczający realne zadowolenie. To uśmiech naklejka, uśmiech zdystansowany, momentami sztuczny, wymuszony. Uśmiech konieczny. Niezbędny. Nawet wtedy, gdy z ust bogatego pana słyszy: " Zazdroszczę ci prostego życia".
Brutalne jest patrzenie na ten uśmiech ze świadomością, że to codzienność milionów ludzi.
I chyba taki uśmiech towarzyszył mi po seansie. Z jednej strony to świetna historia, którą ogląda się z zainteresowaniem, z drugiej pozostaje to nieśmiertelne pytania, czy cel uświęca środki, czy zawsze da się "stanąć po czyjejś stronie", czy koniecznie musimy ocenić bohatera i jego zachowanie. Czy da się to zrobić w tej sytuacji?
Według mnie konstrukcja "Białego tygrysa" bardzo to utrudnia. Unika jednoznacznego podziału na figury "złego" i "dobrego". I chyba to podoba mi się w tym filmie najbardziej – jest psychologicznie zakręcony, połamany i różnorodny jak człowiek. Bo przecież w każdym z nas drzemie dużo dobrego i dużo złego. I nie tylko od nas, a od całej mieszanki czynników zależy, której sile oddamy władzę.