Brutalna prawda o leczeniu niepłodności w Polsce. Uczestniczka programu rządu: "To strata czasu"
Alicja Cembrowska
08 lutego 2021, 16:23·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 08 lutego 2021, 16:23
"Decyzją rządu leczenie niepłodności w Polsce zostało usunięte z listy celów Narodowego Programu Zdrowia na lata 2021-2025" – taki komunikat obiegł media społecznościowe i wkurzył Polaków. Emocje na grupach o in vitro jednak szybko opadły. Dlaczego? – Bo ten program był beznadziejny, a nie pomocny – mówi Karolina. Pary, które borykają się z problemem niepłodności, tak jak były, tak dalej są w walce o dziecko osamotnione.
Reklama.
W 2016 roku zastąpiono program in vitro naprotechnologią – metodą polegającą na identyfikowaniu przyczyn niepłodności przez obserwację cyklu miesiączkowego kobiety.
Zmiany nie przyniosły jednak, wbrew oczekiwaniom polityków, pozytywnych skutków. Dlatego w 2019 roku zaprzestano zbierać dane na temat programu.
Polaków oburzyło usunięcie przez rząd leczenia niepłodności w Polsce z listy celów Narodowego Programu Zdrowia na lata 2021-2025.
Karolina uczestniczyła w rządowym programie leczenia niepłodności. Zgodziła się opowiedzieć, jak wygląda to w praktyce.
Po kolei. Z listy celów operacyjnych Narodowego Programu Zdrowotnego na lata 2021-2025 wykreślono punkt 6., czyli "Poprawę zdrowia prokreacyjnego", który to cel był realizowany (albo raczej wpisany na listę) w ramach NPZ w latach 2016-2020. Inne punkty obejmują: profilaktykę nadwagi i otyłości; profilaktykę uzależnień; promocję zdrowia psychicznego; zdrowie środowiskowe i choroby zakaźne; zdrowe i aktywne starzenie się.
W uzasadnieniu do projektu nie wyjaśniono przyczyn, które wpłynęły na usunięcie zdrowia prokreacyjnego z listy priorytetów NPZ na kolejne 5 lat. Mam podejrzenie dlaczego. Może dlatego, że od lat ten punkt nie był praktycznie realizowany. Chyba że naprotechnologię (metodę polegającą na identyfikowaniu przyczyn niepłodności przez obserwację cyklu miesiączkowego kobiety) uznamy za rozwiązanie dla par, które nie mogą począć dziecka.
Leczenie niepłodności w Polsce
Na stronie Ministerstwa Zdrowia znaleźć można "Program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego w Polsce na lata 2016-2020". Czytam, że "celem jest zwiększenie dostępności do wysokiej jakości świadczeń z zakresu diagnostyki i leczenia niepłodności". Dodatkowy 49-stronnicowy plik jest dosyć ubogi. Dowiedziałam się z niego, że problem jest i potrzebne są na to pieniądze. Tu się zgodzę.
Narodowy program in vitro uruchomiony został w 2013 roku. W ciągu trzech lat dzięki rządowemu wsparciu urodziło się 9 tys. dzieci. Były minister zdrowia Marian Zembala przedłużył program do 2019 roku. Jednak w czerwcu 2016 roku ówczesny minister zdrowia, Konstanty Radziwiłł (PiS), zadecydował o wygaszeniu programu z powodu "kontrowersji, które metoda in vitro wywołuje w społeczeństwie".
Tak zniknęło dofinansowanie zabiegów in vitro przez rząd. Politycy obiecywali, że będzie dobrze i nazywali, wprowadzoną w ramach programu, metodę naprotechnologii "leczeniem". Zdaniem ekspertów, naprotechnologia nie może jednak zastąpić in vitro, gdyż jest tylko jednym z wielu narzędzi diagnostycznych, a nie metodą leczenia.
Efekt?
Portal doz.pl, sierpień 2018: "Program miał objąć około 8 tysięcy par. Zgodnie z raportem Najwyższej Izby Kontroli, która badała wykonanie budżetu Ministerstwa Zdrowia w roku 2017, wspomniane liczby tylko w niewielkim stopniu przekładają się na rzeczywistość.
W pierwszym roku działania programu, czyli 2017, skorzystało z niego jedynie 107 par, czyli prawie dziesięciokrotnie mniej niż zakładano. Mimo to w tym okresie pochłonął on aż 23,3 mln złotych, czyli niemal 60 proc. środków przewidzianych na ten cel. Koszty diagnostyki, która ma być podstawą programu, wyniosły jednak niecałe 50 tysięcy złotych [...] Na tej podstawie NIK negatywnie ocenił realizację programu".
Newsweek, lipiec 2019: "Prawie 100 mln zł kosztuje polskich podatników rządowy program walki z bezpłodnością, który zastąpił zamknięty przez PiS program in vitro. Efekty? Nieznane, bo resort zdrowia zaprzestał kontrolowania wyników. Zdaniem byłego wiceministra zdrowia w rządzie PO Igora Radziewicza-Winnickiego to sposób na ukrycie mizernej skuteczności programu naprotechnologii".
Portal cowzdrowiu.pl, grudzień 2020: "Z końcem grudnia zakończone zostanie finansowanie dotychczasowych działań, których koszty przez ostatnie cztery lata miały wynieść 98,16 mln złotych (wg. kosztorysu). Efektów – w postaci żywych urodzeń – nie da się niestety określić, bo te raportowane były wyłącznie w pierwszych latach funkcjonowania programu.
Od 2019 roku resort zdrowia przestał zbierać informacje o efektach programu w postaci ciąż, wskazując, że z punktu widzenia założeń i celów programu jego skuteczność powinna być mierzona liczbą par, które skutecznie zakończyły diagnostykę".
3 lutego 2020 roku reporterka Radia Zet podała informację, że "rząd nadal będzie finansował leczenie niepłodności w ramach Narodowego Programu Zdrowia". Jak jednak to "leczenie niepłodności" się odbywa?
Koniec z teorią. Pora na praktykę
Nie da się ukryć, że temat poruszył opinię publiczną, gdy jednak zajrzałam na grupy dotyczące in vitro, przekonałam się, że nie zmieniło się tam wiele. Kobiety nadal wspierają się w walce z niepłodnością, obciążają swoje ciała lekami, pomagają sobie, wymieniają się informacjami i… miesięcznie wydają tysiące, żeby zajść w ciążę.
"Zero pomocy od państwa", "porażka", "dno i pieniądze wrzucone w błoto". Kobiety w zamkniętych grupach dosyć jednoznacznie wskazują na (nie)pomoc, jaką zapewnił im rząd. Wskazują na długi czas oczekiwania i zlecanie podstawowych badań, które nie przybliżają do poznania źródła problemu.
Karolina mieszka na Śląsku. Jest w drugiej ciąży. Jest pacjentką onkologiczną, jej i mężowi się udało, jednak droga do tego nie była prosta. Karolina zgodziła się opowiedzieć o swoich doświadczeniach z narodowym programem.
naTemat: Ogólne wrażenia?
Karolina: Ten program był beznadziejny. Myślę, że w dużej części to kwestia braku dobrej woli po stronie personelu, objętego tym programem, przez to jego skuteczność była ograniczona. Muszę jednak podkreślić, że to też kwestia ośrodka, ponieważ ośrodek opolski bardzo fajnie współpracował, badania były zlecane od razu. Natomiast katowicki, w którym ja byłam, zlecał je powoli i jednostkowo. Np. jedno badanie na trzy miesiące. A w tej sytuacji czas jest bardzo ważny, dlatego miałam poczucie, że te działania mijały się z celem.
Niektóre badania traciły sens. Badania nasienia nie były poszerzane o HBA i fragmentację. Świetna lekarka, która się mną teraz opiekuje i dzięki której zaszłam w ciążę, mówi, że bez wspomnianych, kluczowych poszerzeń nie da się stwierdzić, czy nasienie jest dobre. Gdy pytałam o to lekarza z programu, to odpowiadał, że nasienie jest dobre i koniec tematu. Nie miał jednak podstaw, żeby tak mówić.
Na jakim etapie jest włączany program?
Na żadnym. Prawda jest taka, że jak człowiek nie dowie się sam, to nikt o tym nie informuje. Żaden lekarz nie poinformował mnie o tym, że taki program istnieje. Dopiero na grupie na Facebooku się o tym dowiedziałam, więc zgłosiłam się sama. Byłam zaskoczona, że mój ginekolog mi o tym nie powiedział, bo jestem po leczeniu onkologicznym.
Słyszałam cały czas, że mogę starać się o dziecko rok i dopiero potem, jak nie zajdę w ciążę, będziemy myśleli o leczeniu. A szczególnie dla nas, pacjentek onkologicznych, ten czas jest kluczowy.
Jak zgłosiłaś się do programu?
Zadzwoniłam na infolinię, jednak terminy były okrutne. Na pierwszej wizycie zlecono nam podstawowe badania hormonalne. Oczywiście dostarczyłam również swoją dokumentację medyczną. W międzyczasie uznałam, że jeżeli na kolejną wizytę i omówienie wyników mam czekać prawie 3 miesiące, to chyba nie ma to sensu.
Wyszliśmy rozczarowani, jednak myślałam, że na kolejnej wizycie otrzymamy informacje na temat tego, jak można nam pomóc. Usłyszeliśmy od zastępcy ordynatora, że w naszym przypadku tylko in vitro. Śmiać mi się chciało, że ktoś, kto kieruje rządowym programem, mówi nam od razu, że jedyną opcją jest in vitro.
W tym czasie chodziłam już do lekarza prywatnie. Dopiero tam otrzymałam informacje, co się ze mną dzieje. Lekarz dotowany z rządowego programu o niczym mnie nie informował. Jak rozmawiam z innymi osobami, które korzystały z programu, wszyscy mówią, że wykonano im tylko podstawowe badania i to by było na tyle.
Jaką pomoc można było zatem otrzymać?
Z rozmów, które przeprowadziłam z osobami, które korzystały z programów w całej Polsce, to wiele zależało od ośrodka. W niektórych dopuszczano inseminację, a w Katowicach ja i mąż musieliśmy podpisać dokument, że zrzekamy się metod terapeutycznych. Że obejmuje nas tylko diagnostyka i ewentualnie laparoskopia, badanie drożności, ale inseminacja już nie. Brakowało również badań immunologicznych czy genetycznych.
Dalej nie dotarłam, bo zostałam skreślona już na drugiej wizycie.
Wiedziałaś chociaż dlaczego?
Mogę tylko się domyślać. Nie określono przyczyny moich problemów. Dopiero potem dowiedziałam się, że udało mi się zajść w ciążę, bo… wyrównałam hormony.
Samo czekanie, zapisywanie się na odległe terminy, presja czasu, jedno skierowanie i to na podstawowe badania były frustrujące. Miałam wrażenie, że odbębniają te osoby. Wciągają w program i szybko wykreślają. A wybierają tylko co łatwiejsze przypadki, które zrobią statystykę.
A ja byłam trudnym przypadkiem, po dwóch ciężkich operacjach, po nowotworze. Nie gwarantowałam sukcesu, wiec mnie spławili. Dlatego uważam, że w rzeczywistości program, który miał pomagać takim osobom jak ja, w rzeczywistości nie pomagał.
Czy otrzymałaś pomoc psychologiczną?
W programie jest napisane, że można taką pomoc uzyskać, ale na wizytach, które z mężem odbyliśmy, nikt nam tego nie zaproponował. To wyglądało tak, że umówiliśmy wizytę, lekarz zapoznał się z dokumentacją, 10 minut gadaliśmy i tyle.
Druga wizyta to było pobranie krwi i nasienia. A trzecia to 10 minut patrzenia na nasze wyniki. Odpowiedź lekarza: "Tutaj nie ma szans, tylko in vitro". Wyszliśmy w szoku i stwierdziłam, że to jest strata czasu.
Dużo innych par spotkaliście przed gabinetem?
Jak obserwowałam, to tego dnia, gdy byliśmy umówieni na spotkanie z lekarzem, czekało tam około 10 innych par. Przyjmował jeden lekarz.
Czyli para nie dostawała swojego lekarza prowadzącego?
Nie. Z tego, co widziałam, to każdym przypadkiem zajmował się jeden lekarz. Ale nie znam szczegółów, bo właściwie podczas tych trzech wizyt już nie spotykaliśmy tych samych par. Z początku wymieniłam się informacjami z kilkoma osobami i każdy wyszedł z założenia, że to strata naszego czasu.
Lekarka, która mnie leczyła, mówiła mi jednak, że wykorzystuje ten program, żeby robić pacjentkom badania w jego ramach. Dogadywała się z opolskim ośrodkiem, żeby takie badania wykonywać. W Katowicach niestety byliśmy spławiani. Odniosłam wrażenie, że na sam ośrodek i wyposażenie poszły ogromne pieniądze, miało to służyć osobom, które mają problem z płodnością, a ostatecznie nikt nie sprawdzał rzetelności i skuteczności tego programu.
Jakie są miesięczne koszty leczenia niepłodności?
Ja na szczęście się o tym nie przekonałam osobiście, ale rozmawiam z wieloma osobami i wiem, że są to ogromne koszty. Orientuję się, że w zależności od przypadku, może to być nawet 13 tysięcy.
A refundacja leków?
Trzy razy można mieć refundacje, ale trzeba mieścić się w widełkach. Nie każda kobieta może mieć refundowane leki. Nie dostanie ich, jeżeli ma za niskie AMH i inne parametry. A są to leki, które kosztują nawet ok 3 tys. miesięcznie. Kobiety mają swoje sposoby i wymieniamy się nimi na grupach na Facebooku, ale lepiej nie będę zdradzać, jak zdobywamy tańsze leki.
Ale chyba też nie tylko o pieniądze w tym wszystkim chodzi, prawda?
In vitro nie jest proste, to nie wgląda tak, że się przychodzi, daje kasę i już. Czytałam ostatnio, dlaczego, między innymi, PiS się z tego wycofał. Dr Radziwiłł tłumaczył, że in vitro nie jest poparte leczeniem. A to nieprawda. Żeby podejść do stymulacji, trzeba najpierw leczyć kobietę.
Nie mówi się o tym, jaka to obciążająca dla ciała procedura. Branie hormonów jest naprawdę ciężkie. I ryzykowne, bo możemy nie wiedzieć, że mamy mutację BRCA1 lub BRCA2 – a to są sekwencje odpowiedzialne za raka. Więc kobieta nie wie, że stymulacją może wywołać sobie raka.
Ja to wiem, bo jestem pod opieką onkologa i sama dużo czytam. Nie miałam wyboru, bo też byłam w sytuacji, że zgraja facetów w kitlach cisnęła na mnie, żeby wyciąć mi narządy z powodu podejrzenia nowotworu – było to tylko podejrzenie i bez badań diagnostycznych namawiano mnie na usunięcie macicy. Gdybym do protokołu operacji nie dała zapisu o ochronie narządu, to pewnie obudziłabym się bez macicy.