Protest polskich mediów odbił się szerokim echem w Europie. Porównaniom z Węgrami nie ma już końca. Gdy w 2010 roku Orban zaczynał walkę z mediami, tam również niektóre gazety drukowały puste strony. Jego rząd też próbował wprowadzić podatek od reklam. – U nas walka z mediami trwa już 11 lat – mówi nam węgierski politolog. W minioną środę ostatnie niezależne radio straciło koncesję.
W 2014 roku rząd Orbána postanowił narzucić mediom podatek progresywny uzależniony od wielkości ich przychodów z reklam. Jak to się skończyło?
– Podatek wymierzony był głównie w niemiecką stację RT, która była krytyczna wobec rządu – mówi węgierski politolog.
Atak na media zaczął się na Węgrzech od ustawy medialnej w 2010 roku
Przejmowanie mediów przez rząd Fideszu odbywało się etapami, a cały proces już w 2015 roku pojawił się jako straszna wizja tego, co może czekać Polskę pod rządami PiS.
Pamiętacie burzę wokół ustawy medialnej w Polsce, w pierwszych miesiącach po przejęciu władzy przez PiS? Nawet niektórzy na Zachodzie pisali, że mają déjà vu, tak bardzo już wtedy obawiano się, że Polska pójdzie tą samą drogą, co Węgry. Ale kto spodziewał się, że dobrniemy aż do takiego momentu?
Tam też próbowano opodatkować reklamy. I tam również w proteście przeciwko ustawie medialnej media drukowały puste strony.
– Ale czegoś takiego, jak było wczoraj w Polsce, nie było. Taka sytuacja na Węgrzech była w ogóle nie do wyobrażenia. Tam nie ma, w naszym rozumieniu, tak silnego społeczeństwa obywatelskiego – reaguje w rozmowie z naTemat prof. Bogdan Góralczyk, który po proteście mediów jest wprost rozchwytywany przez dziennikarzy.
Wszędzie opowiada, jak Viktor Orbán rozprawił się z mediami. – To historia niebywała, a w Polsce nieznana. Boję się, że opowiadanie tego może podpowiadać scenariusze, które wykorzystają decydenci w Polsce – mówił np. w TOK FM.
Klubradio bez koncesji
O tym, jak wyglądał proces przejmowania węgierskich mediów, napisano już w Polsce elaboraty. Dziś nie ma tam już praktycznie żadnych niezależnych mediów.
Do tego, gdy w Polsce trwała akcja "Media bez Wyboru", ostatnia stacja radiowa krytyczna wobec Orbána nie otrzymała zgody na wykorzystywanie dotychczasowej częstotliwości.
Wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? By nagle w eterze brzmiał tylko przekaz jednej partii? – To nie jest tylko krok w tył od demokracji do państwa autorytarnego, ale od rządów autorytarnych do totalitarnych. To pokazuje co się dzieje, gdy krytykujesz rząd – mówi naTemat Zsolt Eneydi z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego.
Przeciwnicy Fideszu są wstrząśnięci. Klubradio może nadawać tylko do końca tygodnia. Sprawą już zainteresowała się Komisja Europejska. – To bardzo popularne i niezwykle ważne, ostatnie, opozycyjne radio. Już kilka lat temu ograniczono mu obszar, stracili koncesję na nadawanie w niektórych regionach kraju. W ciągu ostatnich lat można było go słuchać m.in. w Budapeszcie. Teraz będzie dostępne tylko w Internecie. To ostatni etap walki z mediami. Na Węgrzech trwa ona już od 11 lat. Każdego roku jest coraz więcej restrykcji i coraz mniej przestrzeni dla głosów krytycznych wobec władzy – mówi nasz rozmówca.
To nie jest sytuacja jak w Polsce, u nas takich przypadków nie było. Ale są podobieństwa, które zauważają nawet Węgrzy.
"To, że polski rząd próbuje wprowadzić u was nowy podatek od reklamy, w ogóle mnie nie dziwi, bo to najskuteczniejszy sposób, by osłabić niezależne media" – mówił kilka dni temu "Wyborczej" Gabor Polyak, medioznawca z budapeszteńskiego instytutu Mertek.
Jak Orbán chciał opodatkować media
Węgrzy przeżyli coś takiego w 2014 roku, gdy rząd Orbána postanowił narzucić mediom podatek progresywny uzależniony od wielkości ich przychodów z reklam.
– Chcieli opodatkować duże firmy mediowe, stacje telewizyjne, ale najbardziej podatek był wymierzony w niemiecką stację RTL. Mamy dwie duże stacje komercyjne na Węgrzech: TV2 i RTL. Ta pierwsza jest częścią machiny rządowej propagandy. Jest prywatna, ale należy do imperium medialnego Fideszu. RTL jest niemiecka, niezależna, głównie rozrywkowa. Było w niej mało polityki, ale jeśli już się pojawiała, często była krytyczna wobec rządu – tłumaczy Zsolt Eneydi.
Obie stacje planowały wtedy "zniknięcie" z anteny na jeden dzień". Ale to RTL mocno uderzała w Orbána, nagłaśniała skandale i docierała do ludzi praktycznie w całym kraju. Musiała być wielką solą w oku dla Fideszu, który w tym czasie tworzył podporządkowane sobie, medialne imperium.
– Pomysł z podatkiem miał zniszczyć RTL. Ale wtedy niemiecki rząd zareagował: "Nie możecie tego zrobić". To nie było węgierskie społeczeństwo, tylko Niemcy. RTL działa do dziś. 95 proc. treści stacji nie jest polityczna, w pozostałych 5 procentach pojawiają się elementy krytyki pod adresem rządu. To jedyny taki program. W innych przypadkach rząd jest nieugięty – mówi politolog.
W 2014 roku węgierski rząd wycofał się z podatku progresywnego, wprowadził liniowy w wysokości 5,3 proc.. Dotknął wszystkie media z obrotami powyżej 100 mln forintów.
Protesty przeciw ustawie medialnej
Tak naprawdę walka z mediami na Węgrzech zaczęła się dużo wcześniej, od ustawy medialnej w 2010 roku, gdy Fidesz doszedł do władzy. Cała Europa biła wtedy na alarm, że rząd Orbána zamierza zakneblować dziennikarzom usta i ograniczyć wolność słowa. W państwach UE nie było nawet podobnego prawa. Ustawa m.in. powołała do życia potężną Radę Mediów Narodowego Urzędu ds. Mediów i Komunikacji, która dała jej wielkie uprawnienia i zmieniła życie mediów w niewyobrażalnej dziś w Polsce skali. Rada sterowana jest przez ludzi Fideszu.
– Tylko nominanci partii rządzącej mogą w niej zasiadać w Radzie. Wszyscy są przedstawicielami partii rządzącej. Nie ma ani jednego przedstawiciela opozycji, czy niezależnej osoby. Wykonują polecenia premiera – mówi Zsolt Eneydi.
Właśnie wtedy, w 2010 roku, część węgierskich mediów zaprotestowała. Alarmowali m.in., że ustawa nakazywała im ujawnianie źródeł informacji. Na przykład liberalny tygodnik "Magyar Narancs" wydrukował wówczas pustą pierwszą stronę. A prezenter radiowy Attila Mong ogłosił w eterze minutę ciszy.
Protestowali przeciw opodatkowaniu internetu
– Gdy rząd przejął portal Index.hu i największą opozycyjną gazetę "Nepszabadsag" były protesty. Ale dziś jest ich coraz mniej. Nic nie dają, media przegrywają walkę. A teraz w czasie pandemii nie można demonstrować – mówi węgierski politolog.
Niezależny portal Index.hu został przejęty latem ubiegłego roku. Kilkudziesięciu dziennikarzy złożyło wypowiedzenia. Tysiące Węgrów wyszło na ulice.
– Duże protesty były w 2015 roku, gdy rząd próbował przejąć internet. Wtedy na ulice Budapesztu wyszło 80-100 tys. ludzi, głównie młodzież. Druga fala protestów była wokół wyprowadzenia Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego – przypomina jeszcze prof. Góralczyk.
W 2014 roku Fidesz wpadł na pomysł opodatkowania internetu.
Projekt ustawy zakładał, że dostawcy usług internetowych mieliby płacić podatek w wysokości 150 forintów za gigabajt danych przesłanych wewnątrz sieci providera.