Już niemal dwa lata temu, gdy przez Polskę przechodziła burza wokół ustawy medialnej procedowanej przez PiS, niektórzy na Zachodzie pisali, że mają déjà vu. Że to, co aktualnie robi polski rząd, działo się już na Węgrzech pięć lat temu. Teraz, gdy Krajowa Rada ukarała TVN gigantyczną karą, to déjà vu wraca ze zdwojoną siłą. Bo na Węgrzech rozprawiono się już z wolnymi i prywatnymi mediami – sprytnie, w ciągu kilku lat, ale koszmarnie konsekwentnie. Czy takie déjà vu też może nas czekać?
Gabor Horvath jeszcze niedawno był redaktorem wicenaczelnym jednej z największych opozycyjnych gazet na Węgrzech "Népszabadság", odpowiednika "Gazety Wyborczej". Która rok temu została zamknięta, co na całym świecie zostało uznane za atak na wolne media. – Oczywiście, że śledzimy to, co dzieje się w Polsce. Z ogromnym żalem. U nas Orban przejął wszystkie media publiczne. Taką sytuację, gdy rząd okupował media publiczne, mieliśmy już przed rokiem 1990 i jest to ogromnie smutne, że do tego wróciliśmy – mówi naTemat.
Oligarchowie kontrolują gazety lokalne
Na Węgrzech nie chodzi jednak tylko o media publiczne, ale również o prywatne, które kiedyś były niezależne. Tu taktyka była prosta – kupowanie mediów. W 2014 roku na węgierskim rynku pojawił się, na przykład, austriacki biznesmen, Heinrich Pecina, który kupił grupę medialną Mediaworks. Należał do niej właśnie "Népszabadság" oraz wiele gazet regionalnych. Pecina miał być zaprzyjaźniony z Orbanem i to on w 2016 roku nagle zamknął tytuł. Choć twierdził, że z powodów finansowych, nikt w to nie wierzył.
Takich magnatów medialnych w ostatnich latach pojawiło się na Węgrzech kilku. Andy Vajna i Lőrinc Mészáros kupili inne tytuły regionalne. Ten pierwszy to znany producent filmowy, który ma na koncie m.in. Terminatora. Wrócił do kraju z Hollywood w 2010 roku, gdy Orban wygrał wybory. Drugi to burmistrz Felcsút, rodzinnej miejscowości Orbana, o którym niezależne portale rozpisują się, że odkąd Fidesz doszedł do władzy, stał się jednym z najbogatszych ludzi w kraju. "Oligarchowie związani z Fideszem kontrolują 18 wszystkich regionalnych gazet w kraju" – grzmiały w sierpniu niezależne jeszcze media.
– Wciąż są jeszcze media pluralistyczne, wciąż jest dostęp do stacji radiowych czy telewizyjnych, które są w opozycji do rządu. Ale większość narodu nie ma do nich dostępu. Ci, którzy mieszkają na wsi, albo nie mogą sobie pozwolić na wykupienie drogich pakietów telewizyjnych, oglądają, słuchają i czytają tylko to, co podają źródła rządowe. Rząd robi wszystko, by ograniczyć ludziom dostęp do niezależnych mediów – mówi naTemat Gabor Horvath.
Dziennikarz Szabolcs Panyi opisuje w sieci, że dwóch jego kolegów z portalu index.hu nie zostało ostatnio wpuszczonych do parlamentu – ponieważ przeprowadzili wywiad z prokuratorem generalnym w korytarzu, gdzie dziennikarze nie mają pozwolenia na używanie sprzętu nagrywającego. Ten portal pisał rok temu: "Od 2010 roku Fidesz zaczął budować i niszczyć węgierskie media w sposób dotąd niespotykany".
Dziennikarze mogą pisać swobodnie
Pytam, ile niezależnych mediów wciąż działa na Węgrzech, bo powszechny odbiór jest taki, że już prawie nie ma ich w ogóle. "Premier Węgier Viktor Orbán przejął kontrolę nad całą niezależną prasą w kraju" – alarmuje choćby organizacja Reporterzy bez Granic.
– Mamy dwie komercyjne stacje telewizyjne. Jedna została wykupiona przez osoby związane z rządem. Ale jest jeszcze jeden kanał komercyjny RTL, który ma siedzibę w Luksemburgu. Mamy też dwie niezależne kablówki. Jedna nich, ciekawostka, kontrolowana jest przez Kościół Zielonoświątkowy. Druga, HIR, została sprzedana jednemu z bliskim sojuszników Orbana, ale jest wobec niego opozycyjna. Mamy jedno niezależne radio Klub Radio, a także dwie gazety opozycyjne wobec rządu: "Magyar Nemzet" oraz "Népszava". Są tygodniki, a także portale, które próbują dziennikarstwa śledczego. Niektóre z tych mediów są naprawdę niezależne. Ale to tylko wyspa na medialnym rynku – mówi Gabor Horvath.
Podkreśla, że dziennikarze mogą pisać swobodnie, ale ich redakcje pozbawione są jakichkolwiek rządowych reklam i ogłoszeń. – Nie ma represji wobec dziennikarzy, nikt nie jest aresztowany. Nie jesteśmy Rosją. Ale jesteśmy daleko od pełnej wolności mediów. W całym kraju nie ma ani jednej regionalnej gazety, której nie kontrolowałby rząd – mówi.
"Polska powiela scenariusz"
Patrząc teraz z perspektywy Polski, Viktor Orban pracował na to latami. Zaczął natychmiast po wygranych w 2010 roku wyborach, a ustawa medialna, którą przygotował, od razu zwaliła na Węgry lawinę krytyki ze strony UE i zagranicznych środowisk dziennikarskich.
PiS zaczął zajmować się ustawą o zmianach w mediach publicznych w grudniu, dwa miesiące po wyborach, z podobnym przesłaniem. Wkrótce potem media publiczne stały się narodowymi, a setki dotychczasowych dziennikarzy poleciało na bruk. Na Węgrzech też mnóstwo ludzi straciło w ten sposób pracę.
"Krytycy twierdzą, że Polska szybko podąża śladem Węgier. Polska powiela scenariusz, którego Viktor Orbán użył, by przebudować krajobraz mediów w swoim kraju" – donosiłwtedy serwis Politico. Był styczeń 2016 roku. Dzieliło nas sześć lat. W tym czasie na Węgrzech faktycznie dokonała się prawdziwa, medialna rewolucja. Akcja, która kiedyś wydawałaby się nieprawdopodobna i absolutnie nie do pomyślenia w kraju, który, jak Polska, walczył swego czasu o wolne media.
Ale nagle i w Polsce niezależna i prywatna telewizja dostaje karę za niewłaściwe relacjonowanie bieżących wydarzeń. Natychmiast reagują Stany Zjednoczone. Co ciekawe, w listopadzie pojawiają się komunikaty, że w USA powstaje specjalny fundusz na rzecz wolności mediów na Węgrzech. Departament Stanu zaczął szukać partnerów, by "pomóc edukować dziennikarzy". W odpowiedzi Fidesz oskarżył USA o mieszanie się w nie swoje sprawy, przed wyborami, które czekają Węgry na wiosnę 2018 roku.