Pożegnanie ze Zjednoczoną Prawicą. Dotychczasowi sojusznicy stali się wrogami
Karolina Lewicka
22 lutego 2021, 09:59·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 22 lutego 2021, 09:59
Popatrzcie Państwo, jakże się pięknie kłócą! Jako sobie skaczą do gardeł! Jak nie przepuszczą żadnej okazji, by „sojusznikowi” wbić pod żebro szpilę, a raczej szpikulec. Walka w obozie władzy nabiera rumieńców. Rządową łódką bujają już wszyscy, nie bacząc na to, że ryzykują utratę tego, na czym im wyłącznie zależy: stanowisk i pieniędzy.
Reklama.
Powiedzmy sobie szczerze: pomiędzy koalicjantami nigdy nie było ani miłości, ani zaufania. Sojusz, zawarty w 2015 roku, był wyłącznie pragmatyczny. Jarosław Kaczyński na pewno nie zapomniał Ziobrze wcześniejszej zdrady, a Gowina, przez lata człowieka Platformy Obywatelskiej, szanować nie mógł – to się rozumie samo przez się.
Gowin i Ziobro złożyli Kaczyńskiemu hołd lenny, bo na samodzielny sukces wyborczy nie mieli szans – ich partyjki mogły się nie załapać choćby na 3% głosów, które dają budżetową subwencję. Dlatego nawet nie upierali się przy wyborczej koalicji trzech ugrupowań, tylko karnie zapisali się na listy PiS-u.
Kaczyński poszedł na współpracę, bo nie mógł dopuścić do rozproszenia się prawicowych wyborców. Utrata przez PiS nawet dwóch-trzech procent, które poszłyby na konto Solidarnej Polski i Porozumienia, oznaczałaby sporą utratę sejmowych szabel. Bo tak działa obowiązująca metoda przeliczania głosów na mandaty – premiuje dużych graczy.
Pierwsza kadencja była zgodna, z trzech powodów. Po pierwsze: Gowin i Ziobro mieli mniej posłów, nie byli języczkiem u wagi, gwarantującym większość w Sejmie, więc siedzieli cicho. Po drugie: wszyscy skupili się na obsadzaniu synekur oraz łupieniu i/lub niszczeniu państwa. Po trzecie: w Polsce była cisza-spokój. Gospodarka radziła sobie świetnie, ludzie byli zadowoleni z 500 plus. Władza miała znakomite sondaże, a przed sobą szerokie perspektywy.
Jednak w drugiej kadencji wszystko się zmieniło. Bez Gowina i Ziobry Kaczyński ma rząd mniejszościowy, czyli teoretyczny. Zatem prezes PiS-u zależy od koalicjantów, co go irytuje, zaś oni zaczęli się Nowogrodzkiej stawiać. Poza tym przyszedł kryzys – pandemiczny i gospodarczy. Jak wiadomo, Zjednoczona Prawica rozwiązuje (albo i nie) tylko te problemy, które sama stwarza, z prawdziwymi sobie nie radzi. W ciągu kilku miesięcy utracono nawet jedną czwartą wyborców. Perspektywy zaś są takie, że w 2023 roku PiS utraci władzę.
I w związku z powyższym obserwujemy spektakl iście szekspirowski. Kaczyński od kilku miesięcy usiłuje „zjeść” partię Gowina. To otwarta wojna, a chwilowe zawieszenia broni będą bez znaczenia. I tak chodzi o to, kto kogo w końcu załatwi – czy to Gowin pozbawi prezesa większości, czy też Kaczyński zabierze wicepremierowi jego ugrupowanie.
Solidarna Polska już oficjalnie wypowiedziała Kaczyńskiemu posłuszeństwo – bez konsultacji wystawiła w Rzeszowie swego kandydata na prezydenta, będzie też torpedować rozmaite rządowe plany. Ziobro nie zagłosuje w parlamencie za Funduszem Odbudowy, na rządzie nie poparł planu polityki energetycznej. PiS odwinął się dymisją wiceministra aktywów państwowych Janusza Kowalskiego, naruszając tym samym umowę koalicyjną.
Wbrew tej umowie jest także to, że trzej ministrowie, którym Porozumienie cofnęło rekomendacje, trwają w resortach. Bo w wojnie PiS-Porozumienie opowiedzieli się po stronie Kaczyńskiego. Generalnie ta umowa, wypracowywana w pocie czoła podczas jesiennej rekonstrukcji rządu, jest aktualnie funta kłaków warta. Umów nikt nie zamierza dotrzymywać.
Trwa też nieustanne podgryzanie premiera. Nowy Polski Ład, który miał być sztandarowym projektem Zjednoczonej Prawicy na polityczne odbicie się po epidemii, może nie zostać poparty przez koalicjantów. Morawiecki zostanie z nim jak Himilsbach z angielskim. Dzieje się tak dlatego, że wszyscy uczestnicy tej brudnej gry zdają sobie sprawę, że Kaczyński w 2023 roku nie weźmie na listy ani Ziobry, ani Gowina. Więc każdy gra już tylko na siebie.
Pisząc o Zjednoczonej Prawicy nie sposób wspomnieć o jeszcze jedynym jej elemencie. To Andrzej Duda. Gdyby jednak prezydent nagle zniknął, to nikt by tego nie zauważył. Stał się też figurą trwale komiczną. Zachowuje się jak Nikodem Dyzma, któremu nagle świat salonowy został położony u stóp. Używa życia, nie wnosząc do polityki niczego konstruktywnego, jedynie bezrefleksyjnie przykładając pióro do kolejnych ustaw. Bardziej narciarz niż prezydent.
Pewne jest, że agonia Zjednoczonej Prawicy trwa w najlepsze, ale może trwać długo, choćby do samych wyborów. Podobnież było z rządami AWS-u czy SLD, które wprawdzie już na półmetku swych kadencji były cieniami dawnej potęgi, ale doczołgiwały się w konwulsjach do końca formalnych rządów.
Jeśli jednak konflikt między koalicjantami będzie się rozwijał w takim tempie, jak dotychczasowe, to może zdarzyć się wcześniejsze przesilenie. Gdy nagle okaże się, że wzajemna nienawiść jest jednak silniejsza niż żądza władzy, która trzyma ich jeszcze razem.