Kanapowi aktywiści, cyber bumelanci albo po prostu slaktywiści. Określeń na generację leni jest wiele, wszystkich charakteryzuje jednak jedno – ratują świat zza ekranu monitora. Lajkują, przyłączają się do grup na Facebooku i umieszczają obok zdjęcia profilowego znaczki, ostatnio z księdzem Bonieckim. Równocześnie dokarmiają zwierzęta w schroniskach, protestują przeciwko zamykaniu barów i wspierają kampanię antyaborcyjną. Czy „klikając” można zmieniać świat?
Slaktywizm – termin, który jest zbitką wyrazów slacker, czyli leń i activism – to nic innego jak bierna aktywność, czyli taka, która ogranicza się do wirtualnego świata. Kanapowi aktywiści ograniczają swoje zaangażowanie społeczne do kliknięcia „like” pod zdjęciem głodnego pieska, czy przyłączenia się do facebookowego protestu.
Zwykle ich działanie w sieci nie ma przełożenia na rzeczywistość. Choć w internecie bojkotują jedzenie zagrożonych gatunków, to potem bez krępacji zamawiają je w restauracji. Ich wiedza dotycząca wydarzeń, do których chętnie się przyłączają, ogranicza się na ogół do zdawkowych informacji, które mogą wyczytać w opisie. Slaktywiści zapominają z taką samą prędkością, jak klikają. Czy z fotela da się uratować świat?
– Jak najbardziej. Wbrew pozorom, to pozytywne zjawisko – mówi Maciej Budzich, redaktor naczelny "Mediafun Magazyn", bloger naTemat. – Jeden, nawet niepozorny „like” ma znaczenie, a niekiedy moc sprawczą. Dzięki interwencji internautów Odeta Moro-Figurska przestała prowadzić studio Olimpijskie. Oczywiście dziennikarka pewnie i tak straciłaby pracę, ale akcja na Facebooku na pewno miała wpływ na zaistniałą sytuację. Poza tym „bierne klikanie” jest świetnym nośnikiem reklamowym. Na sto osób, które zalajkują coś z nudów czy głupoty na pewno znajdzie się choć jedna, która świadomie dołączy do działania. Czy ma to jakieś przełożenie na rzeczywistość? Zwykle nie, ale na pewno pełni ważną funkcję informacyjną – dodaje bloger.
Czy jednak w czasach zalewających nas zewsząd wiadomości można jeszcze w to wierzyć? Każdego dnia jesteśmy torpedowani setkami informacji. Czasem wręcz trudno oddzielić te ważne i prawdziwe od naciąganych. Czy w takim natłoku "newsów" można się jeszcze w cokolwiek głębiej zaangażować? Natalia Ćwiek, autorka artykułu "Kanapowi aktywiści" ma podobną wątpliwość. „Slaktywizm stwarza iluzję rzeczywistości i w efekcie sprawia, że przestajemy być czujni wobec realnych zagrożeń i problemów, zwalniamy siebie z prawdziwej aktywności zadowalając się wyłącznie wirtualnym statusem aktywisty. (…) Slaktywizm może łatwo odwieść nas od myślenia systemowego i sprawiać, że przestaniemy dostrzegać relację między naszymi działaniami w i poza siecią” – pisze dla "Forum odpowiedzialnego biznesu". Rzeczywiście „lubię to” rzadko kiedy oznacza „robię to”. Czy w związku z tym podejmowanie animujących społeczeństwo działań na facebooku mija się z celem?
– Zupełnie nie – mówi Joanna Erbel, miejska aktywistka. – Bardzo dużo akcji rozpoczyna się od założenia strony na Facebooku. Jako aktywistka również tak robię. Facebook to bardzo ważny kanał komunikacji. Wielu z nas spędza tam codziennie długie godziny i swoją wiedzę o świecie w dużym stopniu opiera na linkach wrzucanych przez przyjaciół i znajomych. I nie są to tylko żartobliwe obrazki i memy, ale też linki do artykułów i petycji. Poza tym akcje na Facebooku, jak i stronach typu petycje.pl, umożliwiają zaangażowanie osobom, które na co dzień nie mają czasu, albo są zaangażowane w inne inicjatywy, więc nie mogą zajmować się w pełnym wymiarze kolejną.
– Bywa też, że działania w sieci mają przełożenie na rzeczywistość. Taki przykładem było 1200 podpisów, które jako Obrońcy Baru "Prasowego" zebraliśmy pod petycją do prezydent Warszawy, Hanny Gronkiewicz-Walz. Oczywiście „lubię” nie wystarczy, ale już podpisanie imieniem i nazwiskiem petycji w internecie może wiele zmienić. Każde kliknięcie to zabranie głosu, i nie ważne czy wchodzimy w coś, bo nas to żywo obchodzi, czy po prostu podążamy za modą. Ważne, że działamy, bo to zawsze się liczy. I to, że dzięki temu, że ktoś wrzuci linka na Facebooka możemy dowiedzieć się o inicjatywie, o której wcześniej nie wiedzieliśmy i się wobec niej określić. To wzmacnia naszą polityczną świadomość – dodaje Erbel.
Czy jednak bierne uczestnictwo można nazwać działaniem? Czy choć połowa z wirtualnych „zaangażowanych” ma świadomość w jakiej sprawie walczy? Czy wiedzą coś więcej, poza jednostronnym opisem założyciela wydarzenia? Czy kilka sekund, które zajmuje nam kliknięcie „like”, wystarczy, żeby zrozumieć istotę problemu?
Pewnie nie. Z drugiej strony, czy idąc na wybory znamy programy wszystkich partii, czy manifestując wiemy, jakie hasła wypisane są na transparentach? Autorka bloga Hatalska.com, która jest autorką hasła "generacja leni", nie ma wątpliwości, że slaktywizm jest zjawiskiem nieuniknionym. Nie dziwne, skoro według badań 46 proc. Polaków nie przeczytało w ostatnim miesiącu tekstu dłuższego niż trzy ekrany komputera, a za to 65 proc. z nich kilka razy dziennie wrzuca na swoją ścianę link odsyłający do innych treści. Nie mamy czasu na czytanie, na działanie i angażowanie, jedyne więc, co nam pozostaje, to dzielenie się i klikanie. Do utraty tchu.