Przez 30 lat pracy nie odeszło przy niej tylu pacjentów, ilu przez ostatnie 4 miesiące. Rozmówczyni naTemat, pielęgniarka oddelegowana na OIOM covidowy, mówi, że te doświadczenia spowodowały, że nie będzie już tą samą osobą.
Moja rozmówczyni woli pozostać anonimowa. Także dlatego, że zwyczajnie obawia się reakcji ludzi. Po tym, jak umieściła w internecie komentarz, w którym napisała, jak trudna jest dziś praca w szpitalach, i że przez blisko 30 lat nie odeszło przy niej tylu pacjentów, co przez ostatnie 4 miesiące, wylał się na nią straszny hejt. Napastliwe i wulgarne wpisy sprawiły, że usunęła swoje słowa.
Takiej reakcji ludzi raczej się pani nie spodziewała?
Jestem przerażona reakcją ludzi. Nie mogłam uwierzyć w to, co czytam. Pisano, że podłączam ludzi do respiratorów i w ten sposób ich zabijam, przyczyniam się do ich śmierci, że w ogóle nie zajmuję się pacjentami, że poszłam pracować na oddział covidowy dla hajsu. Pytano też, ile mi płacą za takie wpisy. To jest straszne..
W zawodzie pracuje pani od 30 lat, to, co dzieje się w szpitalach w czasie epidemii, da się z czymkolwiek porównać?
Mało jest dyżurów, kiedy nikt nie odchodzi. Podczas jednej mojej zmiany, w ciągu 12 godzin, zmarło 6 osób. Wszystko się zmienia. Siadamy psychicznie...
Teraz jest jeszcze gorzej. Nie jest tak, jak większość uważa, że trafią do nas tylko starsze, schorowane osoby. Coraz więcej jest młodszych ludzi, bez chorób.
Ogólnie pacjentów przybywa. Są miejsca, w których szukają personelu, żeby uruchomić więcej łózek, ale personelu nie ma. My pracujemy w 2, 3 miejscach i naprawdę jesteśmy u kresu wytrzymałości. Jakbyśmy pracowali w jednej placówce, to proszę mi wierzyć, połowa POZ-ów i szpitali byłaby zamknięta.
Praca jest bardzo ciężka, niewdzięczna, ale niestety właśnie ze względu na ludzi. Nie chodzi mi jednak o to, żeby ktoś nam dziękował za to, co robimy, taki przecież mamy zawód. Staram się wykonywać wszystko, jak najlepiej. Jednak to, jak jesteśmy hejtowani przez ludzi, w głowie się nie mieści. Rodziny tych osób też są różne. Jedne dziękują za opieką, inne zarzucają, że się nie opiekowaliśmy.
Jak to na panią wpływa?
Na pewno nie sypiam tak, jak sypiałam. Często śnią mi się zmarli, jakieś tragedie. Po wyjściu ze szpitala staram się nie myśleć o tym, co tam zostaje. Próbuję zająć głowę czymś innym.
Ale ma pani jeszcze siłę?
Coraz mniej... Kiedy pomyślę, że mam iść na dyżur, robi mi się niedobrze. To naprawdę jest ciężka praca. Mamy na nosach odciski od masek, mamy poobdzierane nogi i palce u rąk, bo przecież nosimy po trzy pary grubych rękawic. Jesteśmy pododwadniani.
Włosy zaczęły wypadać mi garściami, mam zapalenie mieszków włosów. Pokazały się także zmarszczki. Po dyżurze bardzo długo noszę ślady tego, że miałam na sobie czepek, maskę, kaptur, przyłbicę...
Nie spędzamy w środku, przy łóżkach po 12 godzin, bo fizycznie jest to niemożliwe, a i strój ochronny także ma czasowe ograniczenia. Wchodzi tam na zmiany, a pozostała praca to zlecenia, bo jest mnóstwo dokumentacji medycznej.
Ludzie jednak mają okropne wyobrażenie. Uważają, że nic nie robimy, a jeśli już to, że jesteśmy przy pacjentach covidowych dla pieniędzy. A przecież ten dodatek covidowy, to wcale nie są takie duże pieniądze. Wiele pielęgniarek rezygnuje z pracy na takich oddziałach. Myślę, że każdy z nas przypłaci to wcześniej czy później wizytą u psychologa.
Czy są, a właściwie byli, jacyś pacjenci, których szczególnie pani zapamiętała?
Pamiętam wszystkich pamiętam, a przewinęło się ich przez te 4 ostatnie miesiące wielu. Jedni leżą 3 godziny, inni 30 dni, ale wszystkich pamiętam.
Kiedyś ktoś mi powiedział, że są takie statystyki, że przed COVID-19 z OIOM-U, spod respiratora, wychodziło 30 proc. osób, a teraz nie więcej niż 10 proc. Niektórzy mówią, że to wina POZ-ów, ale to nie jest prawda, przecież nie wszystkie są zamknięte. Niestety to pacjenci często bagatelizują swój stan, myślą, że sobie poradzą.
A później zdrowie nagle się załamuje i trafiają do nas. Bardzo przykry jest moment, kiedy widzimy, że się duszą, kiedy w ich oczach widzimy błaganie. Wtedy jedynym wyjściem jest podłączenie ich pod respirator, bo saturacja jest tak niska, że nie są w stanie funkcjonować.
Oczywiście nie jest tak, że od razu podłączamy pod respirator. Lekarze walczą o każde życie, podejmują próby wybudzeniem pacjentów, ale często jest tak, że pacjenci mają tak zniszczone płuca, że nie są w stanie tego oddechu podjąć. To jak oni się duszą... to jest coś okropnego.
I odchodzą w samotności.
Jesteśmy tylko my, personel. Pacjentom podajemy leki, próbujemy ich ratować – nikt na nich nie oszczędza. Gdy już zupełnie nic więcej nie da się zrobić, gdy zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, a pacjent jednak odchodzi, i gdy tylko jest taka możliwość, jestem przy tym chorym i półszeptem zmawiam modlitwę... Nie chcę, żeby odchodził w samotności.
Da się zapomnieć?
Nie, myślę, że to w nas zostanie. To nie jest normalne, żeby tyle ludzi odchodziło przy kimś. Nawet jeśli to hospicjum, oddział ratunkowy, to tyle osób nie umiera.
Co pani myśli, kiedy słyszy ludzi negujących pandemię, tych, którzy mówią, że w szpitalach są statyści?
Zapraszam ich na wolontariat do szpitala. Jeśli zobaczą, jak chorzy się duszą, to może się przekonają... ale z całego serca życzę wszystkim, żeby nikt nie musiał tego doświadczać, żeby nikt z nich rodziny nie nie znalazł się w tym miejscu.
Nie chciałaby pani zrezygnować?
Z zawodu nie, ale na chwilę obecną tego oddziału mam dosyć.