– Jak się okazało, przez wszystkie późniejsze lata żył etosem szkoły. Jego zamiłowanie do sportu, do działalności społecznej, pokrywa się z tym, jak Gordonstoun kształtuje swoich wychowanków – mówi w rozmowie z naTemat pisarz Marcin Kozioł, pierwszy Polak, który ukończył słynną szkocką szkołę.
Jest pan pierwszym polskim absolwentem Gordonstoun – słynnej szkockiej szkoły, z którą związany był też książę Filip. Jak to się stało, że pan tam trafił?
Zupełnie tego nie planowałem, nie wiedziałem, że kiedykolwiek uda mi się do takiej szkoły trafić. Kiedy byłem nastolatkiem, miałem 15 lat, napisałem swoją pierwszą książkę. Dzieliłem się w niej swoimi odkryciami i swoją wiedzą na temat programowania komputerów Amiga – kultowe komputery, które dla dzisiejszych 40-latków mogły być pierwszymi.
Ta książka znalazła wydawcę. Mój tata, kiedy ją odebrał, był kompletnie zaskoczony, nie wiedział, że coś takiego powstało. Dzięki niej dostałem zlecenie na kolejne dwie książki.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy książki się ukazywały, pojawiło się także ogłoszenie, że Towarzystwo Szkół Zjednoczonego Świata poszukuje kandydatów, licealistów, którzy mieliby ochotę kontynuować naukę za granicą.
Nie wiadomo było do jakiej szkoły się aplikuje, ale zgłosiło się 1200 osób, między innymi ja. Aplikację wysłałem w tajemnicy przed mamą, która nie puściłaby jedynaka tak daleko od domu.
Kiedy dostałem się do kolejnego etapu procesu rekrutacyjnego, musiałem przyznać się do wszystkiego rodzicom, ponieważ czekały mnie wyjazd z nimi do Warszawy. Tak się złożyło, że komisja egzaminacyjna doceniła moje osiągnięcia. Myślę, że przepustką były moje książki.
Byłem jedną z 7 osób, które w tamtym roku otrzymały stypendia. Przy czym jedyną, która trafiła do Gordonstoun. Pierwszym Polakiem, który rozpoczął tam naukę.
Ile miał Pan lat, kiedy tam trafił?
W Gordonstoun kończyłem 3 i 4 klasę liceum, czyli mniej więcej miałem 17 lat. Muszę pani powiedzieć, że wtedy wyprawa do Szkocji wyglądała zupełnie inaczej niż wygląda to współcześnie. Choćby dlatego, że nie było telefonów komórkowych. Rodzice zdecydowali się posłać swoje dziecko na drugi koniec świata i mogli liczyć jedynie na to, że może uda mu się po dniu lub po dwóch dniach zadzwonić do domu z budki telefonicznej.
Pierwszy raz jechałem tam na pół roku. Towarzyszyły temu różne przygody. Mój bagaż gdzieś się zawieruszył i zamiast do Szkocji poleciał na Islandię. Musiałem sobie jakoś poradzić sam w nowym otoczeniu. Okazało się to niezłą szkołą życia i niezłym przygotowaniem do tego, co mnie czekało na miejscu. Był to jednak początek naprawdę magicznego rozdziału w moim życiu.
Jak wyglądał ten początek?
Przyjechałem dzień wcześniej niż wszyscy. Jechałem taksówką przez las, wysiadłem i zobaczyłem, że po prawej stronie są jakieś pozostałości nagrobków, natomiast po lewej majaczył budynek, który miał 200 lat – trochę w nim podobno straszyło.
W środku nocy trafiłem do mrocznego akademika przy cmentarzu. Wyglądało to naprawdę tak, jakbym trafił w środek akcji filmu Hitchcocka.
Gordonstoun – co to w ogóle jest za szkoła?
Nie wiedziałem czego mogę się spodziewać, choć zdawałem sobie sprawę, że jest to szkoła prestiżowa, znakomita, że uczą się w niej dzieci z całego świata, w tym często dzieci najbogatszych ludzi. Więcej szczegółów nie znałem.
Okazało się na szczęście, że wszyscy są tam sobie równi, niezależnie od tego czy przylatują do szkoły swoim własnym odrzutowcem, czy przyjeżdżają taksówką, tak jak ja, mając stypendium.
Wszyscy mieszkaliśmy w takich samych, bardzo skromnych warunkach. Nikt nie mógł mieć własnego, drogiego wyposażenia. Nie było czegoś takiego, jak telewizory lub magnetofony w pokojach.
Były natomiast bardzo proste, drewniane meble przytwierdzone do ściany. W moim pokoju nie udało się wymienić szyby w związku z czym przez pierwsze dwa dni miałem przeciąg.
To było zaskoczenie, ale później okazało się, że jest to częścią edukacji w tej szkole. Trochę surowe warunki, surowe traktowanie, dyscyplina nieporównywalna z tym, co znałem z polskich szkół, z wyjazdów na wycieczki, na wyprawy w Polsce.
Muszę przyznać, że na dłuższą metę to naprawdę miało sens. Niezależnie od tego, ile nasi rodzice mieli pieniędzy, czy to był syn szejka Dubaju, czy Marcin Kozioł stypendysta z Polski, wszyscy dysponowaliśmy dokładnie tym samym i musieliśmy się w tym środowisku odnaleźć.
Dzieci najbogatszych ludzi... Stereotypowo można pomyśleć, że snobistyczne towarzystwo.
Młodzież jak to młodzież. Oczywiście, że były i bardzo miłe osoby, i mniej miłe. Nie sądzę jednak, aby miało to związek ze statusem, z tym, ile czyiś rodzice mieli pieniędzy.
W tej szkole musieliśmy mieć dokładnie takie same mundurki, obowiązkowo musieliśmy mieć też odpięty guzik pod szyją. Nie mogła wystawać koszulka, a jeśli tak się działo, to trzeba było natychmiast to poprawić lub liczyć się z karą. Zasady były ściśle przestrzegane.
Nie można było nosić własnych ubrań, poza sobotnim popołudniem i niedzielą. Choć i tak nie zawsze, ponieważ czasami i wtedy mieliśmy szkolne zobowiązania.
Chciałabym zatrzymać się przy dyscyplinie. Jakie jeszcze panowały zasady?
Po pierwszym semestrze przyjechałem do Polski, było to 25 lat temu, więc dosyć dawno. Udzieliłem wtedy jednej z gazet wywiadu, ale rodzice mi go nie pokazali, ponieważ ukazał się po moim wyjeździe. Jego tytuł brzmiał "Prymus w areszcie", ponieważ przyznałem się do tego, że tam trafiłem.
Proszę sobie wyobrazić, że szkoła miała areszt. Brzmi to dosyć groźnie, ale w praktyce jest to już mniej groźne. Chociaż konsekwencje są bolesne.
Cały tydzień w szkole jest dokładnie zorganizowany, każda minuta jest zaplanowana. Jedyny czas wolny, to właśnie sobota po południu, kiedy można pojechać na pizzę do miasta albo pójść na szkolną potańcówkę.
Jeśli jednak ktoś dopuścił się jakiegoś przewinienia, został na tym przyłapany, dostawał się do aresztu. W sobotę w czasie wolnym trzeba było siedzieć pod kluczem, pod opieką nauczyciela razem z innymi uczniami, i w tym czasie odrabiać dodatkowe zadania. Krótko mówiąc areszt polegał na odbieraniu jedynego czasu wolnego w tygodniu. Rzeczywiście to działało na uczniów.
Za co pan tam trafił?
Nie poszedłem do kościoła. W szkole mieliśmy własną kaplicę, ale absolutnie nie chodziło o aspekt religijny. Codziennie rano spotykaliśmy się tam, śpiewaliśmy jeden lub dwa psalmy. Przede wszystkim było to coś w rodzaju apelu rozpoczynającego dzień. Wszyscy musieli w tym uczestniczyć, a ja pewnego razu zaspałem, zostałem w łóżku i zostałem na tym przyłapany. Nie zdarzało mi się to zazwyczaj.
Było jeszcze coś, co zaskakiwało?
Każdy uczeń musiał być zaangażowany w jakąś działalność społeczną. Można było wybrać, co chce się robić. Mieliśmy m.in. całkowicie wyposażoną jednostkę straży pożarnej, która miała własny samochód do gaszenia pożarów. Do jednostki należeli przeszkoleni uczniowie, którzy zgłosili się do pomocy.
Chodzili na zajęcia z pagerami i czy była to noc, czy środek zajęć, cokolwiek robili, jak tylko odzywał się pager, musieli natychmiast wybiec z miejsca, w którym są, dobiec do centralnej drogi, skąd zabierał ich samochód strażacki. Licealiści jeździli gasić pożary w sąsiednich miejscowościach.
W takiej jednostce kapitanem był najstarszy wnuk królowej Elżbiety II, mój kolega z klasy, Peter Phillips. Można by pomyśleć, że ktoś taki będzie miał szczególne przywileje, że będzie się go wyjątkowo chronić, że w żadnym razie nie zostanie narażony na jakiś wypadek, na poparzenie. Wręcz przeciwnie, służył w jednostce i sam tego chciał. Każdy mógł wybrać coś innego, a tych możliwości było wiele.
Czyli szkoła jest nastawiona na rozbudzanie w uczniach chęci niesienia pomocy innym?
To jest jeden z najważniejszych elementów edukacji w tej szkole. Gordonstoun łączy edukację akademicką z rozwojem fizycznym oraz z działalnością społeczną. Buduje umiejętności, które pomagają pracować w grupie i wspierać siebie nawzajem. To niesamowicie pokrywa się z charakterem, zainteresowaniami i działalnością księcia Filipa.
Książę Filip był absolwentem tej szkoły i osobą związaną z nią przez lata?
Dołączył do Gordonstoun w roku 1934, należał do pierwszego rocznika uczniów. Ze szkołą był związany do ostatnich swoich dni. Kierował Gordonstoun Foundation, fundacji przyznającej stypendia uczniom. Jak się okazało, przez wszystkie późniejsze lata żył etosem szkoły.
Jego zamiłowanie do sportu, do działalności społecznej, pokrywa się z tym, jak Gordonstoun kształtuje swoich wychowanków. Książę Filip wszystkich swoich synów także wysłał do Gordonstoun.
W przypadku księcia Karola powstał o tym cały odcinek serialu "The Crown". Cały odcinek o tym, jak książę Karol trafił do szkoły i uznał, że nie jest to miejsce dla niego. To naprawdę pierwszy przypadek w całej rodzinie, kiedy ktoś nie polubił tego sposobu edukacji, pewnej dyscypliny, pewnej surowości. A może po prostu nie udało mu się zbudować więzi z kolegami i koleżankami. Na ten temat mogę już tylko spekulować.
Książę Karol się wyłamał i swoich dwóch synów już tam nie posłał. Choć tradycja rodzinna jest kontynuowana. Jak już wspomniałem, chodziłem do klasy z najstarszym wnukiem królowej Elżbiety i księcia Filipa, synem księżniczki Anny, Peterem Philipsem. Do szkoły chodziła także jego młodsza siostra Zara.
Książę Filip wracał do szkoły, odwiedzał ją, o czym też się przekonałem, bo w moich czasach miałem okazję spotkać się z księciem Filipem i królową Elżbietą II. Przyjechali odwiedzić swoje wnuki.
Była okazja zamienić z nim lub z królową kilka zdań?
Byłem szczęśliwcem, który został wytypowany do bardzo kameralnego pokazu przygotowanego przez Departament Teatralny. Było nas siedmioro. Mieliśmy zrobić krótką inscenizację dla królowej i dla księcia. Tę inscenizację przygotowywaliśmy z myślą o festiwalu w Edynburgu, ale zaprezentowaliśmy im 10-minutowy fragment.
Miałem szansę wystąpić przed nimi i zamienić kilka słów. Etykieta zakłada, że każdy z uczniów ma na to tyle samo czasu, nikt nie może być wyróżniony. Jedno pytanie, jedna odpowiedź. Mimo wszystko niesamowite doświadczenie.
Pamięta pan tych kilka słów, które udało się wtedy zamienić?
Oczywiście, że pamiętam i to bardzo dobrze. Tego dnia ktoś wypastował podłogę tak, że aż lśniła, dlatego wszyscy, którzy występowali, czuli się, jakby byli na lodowisku. W pewnym momencie poślizgnąłem się, prawie wpadając w objęcia królowej. Na szczęście udało mi się tego uniknąć. Zrobiłem przed nią coś w rodzaju ukłonu.
Kiedy podeszła do mnie po pokazie, a widziała, że byłem troszkę spięty z powodu tego niefortunnego zdarzenia, powiedziała, że nic się nie stało. Wiedziała, że nie była to moja wina. Próbowałem się wytłumaczyć i przy okazji usłyszała mój obcy akcent. Zapytała skąd przyjechałem.
Wiadomo, jakim uczniem był książę? Krążą o nim jakieś legendy?
Wiadomo, że był bardzo aktywny w różnych dziedzinach sportu. Po latach wspominał mecze hokeja, który chłopcy z Gordonstoun – początkowo była to szkoła tylko dla nich – rozgrywali z żeńską drużyną z Elgin.
Angażował się także w działalność artystyczną. W 1935 roku wystąpił w inscenizacji Makbeta przygotowanej przez szkolny teatr. W końcu został tak zwanym head boy, czyli prefektem, który zasłużył sobie na tę funkcję, zdobywając zaufanie uczniów i nauczycieli.
Jaki był Peter Philips, wnuk królowej, pana kolega z klasy?
Muszę powiedzieć, że przez pierwszych 6 miesięcy nawet nie wiedziałem, że jest wnukiem królowej i księcia Filipa. To były czasy ”przedinternetowe”. Zresztą było tam tak wielu ludzi, którzy pochodzili ze znamienitych rodzin, że nieszczególnie zwracało się na to uwagę.
Peter Philips był bardzo przyjemnym, życzliwym człowiekiem, nienarzucającym się innym. Nie jest to typ, który pozuje, który kogoś udaje. Myślę, że to świadczy o klasie człowieka. A to, że działał w jednostce strażackiej, było dla mnie bohaterstwem. Wyróżniał się umiejętnościami sportowymi, był znakomity w różnego rodzaju dyscyplinach. Należał do drużyny rugby.
Wspominał pan, że szkoła bardzo stawiała także na wychowanie fizyczne.
Każdy musi uprawiać jakiś sport. Każdy musi też uczestniczyć w rejsie po Atlantyku. Szkoła ma własny jacht i ktoś mógł pomyśleć, że jest po to, aby uczniowie dobrze się bawili. Ale ten rejs ma zupełnie inny sens.
Wszyscy uczniowie, którzy w nim uczestniczą – na pokładzie jest 12 osób, kapitan i nauczyciel – są częścią załogi. Jesteśmy na środku oceanu, jest sztorm i odpowiadamy za siebie. O to w tym chodzi, o to, żeby nauczyć się odpowiedzialności. W takim miejscu nie ma mowy o wygłupach, bo mogłyby się to skończyć czyjąś śmiercią.
Takie doświadczenie nie jest łatwe, ale zmienia perspektywę. Wpływa na to, jak podchodzimy do innych i do zadań, które czekają nas w dorosłym życiu.
W szkole bardzo ważna jest także działalność artystyczna. Byłem w nią mocno zaangażowany. Kiedy przyjechałem do Szkocji, miałem na sobie "stygmat informatyka", ponieważ napisałem kilka książek o komputerach. Wszyscy myśleli, że będą interesowały mnie tylko przedmioty ścisłe.
W Gordonstoun działa Departament Teatralny, który kształci w dziedzinie dramaturgii. To był jeden z przedmiotów, które można było sobie wybrać. Kiedy zobaczyłem na miejscu prawdziwy, dobrze wyposażony teatr, kiedy dowiedziałem się, że zajęcia prowadzi dwóch reżyserów – jeden z Oxfordu, drugi z Johannesburga – i jeszcze nauczyciele tańca i jeszcze kilka innych osób, stwierdziłem, że nie mogę tej szansy zmarnować.
Zmieniłem fizykę na teatr. Uparłem się, a szkoła się zgodziła. Okazało się, że było to największą przygodą, czymś co owocuje do dzisiaj. Dzięki tym zajęciom otworzyłem się na innych, miałem okazję występować na festiwalu w Edynburgu, jednym z największych festiwali na świecie. Tam też pokazałem swoją własną farsę pantomimiczną.
Zrozumiałem czym jest kontakt z odbiorcą, nauczyłem się tego, jak budować fabułę, jak odczytać i kontrolować emocje, co teraz przydaje mi się w pracy pisarza. Myślę, że gdyby nie tamte doświadczenie, nie zacząłbym pisać książek nieinformatycznych, fabularnych powieści dla dzieci i młodzieży.
Wszyscy w szkole dobrze się uczyli? Była rywalizacja?
To byłoby zbyt duże uogólnienie. Oczywiście każdy musiał zdać maturę, wyniki akademickie miały być dobre, ale naprawdę ważne były także osiągnięcia na innych polach, czy to aktywności sportowej, czy działalności społecznej – niektórzy angażowali się i wakacje spędzali w Afryce, gdzie pomagali np. budować szkołę.
Gdzieś musiała być zachowana równowaga, bo nie można było "zawalić" nauki i poświęcić się sportowi, ale szkoła doceniała to, że ktoś jednak akcentuje jakąś dziedzinę.
Jacy byli nauczyciele? Mówimy o dyscyplinie, więc wyobrażam sobie, że mogli to być ludzie surowi.
Ci ludzie mieli bardzo otwarte podejście do ucznia. Tam się nie uczyło tak, że mamy 6 lekcji każdego dnia, godzinę dziennie jednego przedmiotu. Każdy uczeń wybierał tylko 2-3 przedmioty, których uczył się codziennie po 2 lub 3 godziny. Skupialiśmy się na konkretnych dziedzinach, poznawaliśmy je dogłębnie, więc podejście było indywidualne. Nauczyciele mogli nas lepiej poznać i poświęcić nam więcej czasu.
Na przykład na "business studies" nie chodziło o formułki, chodziło o rozumienie biznesu i zasad ekonomii, tego jak to wszystko funkcjonuje. Tworzyliśmy plany biznesowe, wymyślaliśmy, jak wprowadzić jakiś produkt na rynek. Praktyczne podejście.
Nigdy nie myślał pan o tym, że pan ma od rana do wieczora zaplanowany czas, a pana koledzy w Polsce mają czas, żeby się ponudzić?
Ale my też mogliśmy pograć w piłkę. Mieliśmy wiele możliwości. Jeśli ktoś chciał grać w krykieta, proszę bardzo, ktoś inny chciał żeglować, pływać, biegać, nie ma sprawy. Zajęcia, które były po szkole mogły być związane z naszymi pasjami albo mogły stymulować nas do tego, żeby coś stało się naszą pasją. Szkoła dawała możliwości.
W szkole panowała dyscyplina, było mnóstwo możliwości itd., ale nie uwierzę, że młodzi ludzie czasami nie mieli dziwnych pomysłów?
Pewnie, że bywały i takie sytuacje. Główny budynek szkoły ma swoją legendę, wybudowany został przez alchemika sir Roberta Gordona, który rzekomo uciekał przed samym diabłem. Podobno nieźle tam straszy.
Któregoś dnia – a znam tę opowieść z relacji nauczycieli, bo działo się to przed moim przyjazdem – uczniowie znaleźli tajny korytarz wybudowany za czasów Roberta Gordona, którym dostali się pod podłogę gabinetu dyrekcji. Dyrektor nie miał pojęcia, co znajduje się poniżej. Nietrudno się domyślić, że zaczęli go straszyć.
Z kolei mój kolega dał się wkręcić w akcję organizowaną przez BBC. Normalnie dziennikarze nie mogą wejść na teren szkoły, chyba że na zaproszenie. Chodzi oczywiście o bezpieczeństwo. Tym razem jednak szkoła zgodziła się, żeby BBC nakręciła coś w rodzaju dokumentalnego serialu o życiu Gordonstoun. Ekipa robiła to przez kilka miesięcy.
Wracając do mojego kolegi, był on wybitnym wynalazcą. Wystąpił nawet w programie, który był ówczesnym "Mam talent" dla młodych naukowców, gdzie został doceniony. BBC dowiedziało się o zdolnościach tego ucznia i podpuściło go, aby zrobił jakiegoś psikusa podczas apelu szkolnego.
Telewizja ustawiła kamery, dyrektor przemawiał, a nagle z głośników zaczęły wydobywać się dźwięki bulgotania itp., ewidentnie dochodzące z toalety. Kolega stworzył system nadajników, który połączył z nagłośnieniem szkoły. Ilekroć dyrektor zaczynał coś mówić, włączało się bulgotanie. To pokazało też, że nie jest to sztywna szkoła, że dobrze się w niej też bawiliśmy.
Ciekawi mnie jeszcze, czy ten uczeń-wynalazca dostał karę?
Chyba nie, był lubiany przez wszystkich, więc pewnie mu to wybaczono. Choć na pewno usłyszał niezłe kazanie. Wszyscy też wiedzieli, że został podpuszczony, ale to przerwało też mówienie o tej szkole w takich wysokich tonach.
b]Jaki ta szkoła miała na pana wpływ?[/b]
Olbrzymi. Otworzyłem się na ludzi. Nauczyłem się pracy w zespole i słuchania innych, a nie tylko mówienia. Poznałem ludzi z całego świata, więc zapragnąłem ten świat poznawać. Zostałem podróżnikiem. Odwiedziłem z aparatem i z kamerą ponad 60 różnych krajów i jest to moje wielkie hobby. Przez wiele lat byłem dyrektorem mediów elektronicznych "National Geographic Polska".
Bez wątpienia te doświadczenia, które wyniosłem z Gordonstoun, sprawiły, że dzisiaj jestem pisarzem. W szkole rozwijałem równolegle pasje artystyczne i zainteresowania naukami ścisłymi. Teraz to wykorzystuję, pisząc książki, które ale oprócz tego, że bawią przygodową fabułą, mają też wzbudzić ciekawość nauką, przyrodą, albo zachęcić do podróżowania i odkrywania świata.
Jedna z moich książek jest lekturą dla klas 4, 5, 6, "Skrzynia Władcy Piorunów". Współczesną fabułę – zagadkę, w którą zaangażowana jest czternastoletnia detektyw na wózku i jej pies asystujący – wymyśliłem. Zrobiłem to jednak tak, by w tle wydarzeń opowiedzieć niewiarygodną historię wynalazcy Nikoli Tesli, opartą na autentycznych wydarzeniach.
Myślę, że to, kim jestem i czym się teraz zajmuję, zawdzięczam Gordonstoun. To tam nauczyłem się opowiadać historie. I zrozumiałem, że warto się niemi dzielić.