Nie każdy bohater nosi pelerynę. Ani nawet lekarski kitel. Herosi naszych czasów siedzą dziś na LinkedInie i z namaszczeniem opisują ekstremalne korpo-przygody. Ich siła charakteru wykuwa się zaś nawet podczas awarii ekspresu do kawy i literówki w mailu. LinkedIn ze strefy profesjonalistów i networkingu zamienił się w miejsce, gdzie można przedawkować poziom obciachu.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Każde medium społecznościowe ma swoją poetykę i nieformalne przykazania komunikacji. Na Instagramie lądują zdjęcia spod palmy w towarzystwie hasztagów, których na Facebooku szczędzimy (podobnie zresztą jak palm).
Drugim imieniem Twittera jest inba o nic (którą starsi czytelnicy mogą kojarzyć pod nazwą draka lub też chryja).
Najmocniej zalgorytmiony z paczki Facebook może wyglądać różnie, ale wyróżniają go treści spójne z przekonaniami scrollującego, a słowo pisane przeważa nad obrazkozą.
Jest i LinkedIn. Jeszcze dekadę temu był platformą społecznościową na pół gwizdka. Ot, portal pośredniczący w rekrutacjach i head huntingu z kontami potencjalnych pracowników – przeważnie o sporym doświadczeniu zawodowym, najczęściej w korporacjach.
Obecnie to jednak zgoła inne miejsce. Kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie pod słońcem uśmiechu prezesa, co dnia pokonuje się własne bariery, upada wyłączenie po to, by spektakularnie wstać, a jednocześnie ma się czas na filozofowanie przy użyciu haseł wyczytanych najwyraźniej na magnesach firmowej lodówki (Keep calm & carry on!).
Chociaż akurat w kwestii lektur nałogowych użytkowników LinkedIna można by akurat typować raczej poradniki z rodzaju "Zwyczaje milionerów", których autorzy zazwyczaj nie wspominają, że milionerzy oprócz tego, że wstają o 5 rano i medytują, nie marnują czasu na czytanie pierdoletów o swoich zwyczajach.
Na nowym, wspaniałym LinkedInie można rzecz jasna wciąż nawiązać cenne kontakty z ludźmi z branży. Zerkać, co robi konkurencja, czy sprawdzić, ile wynosi średni czas zatrudnienia pracowników w firmie, z której otrzymaliśmy ofertę pracy (jeśli rok – miejcie się na baczności). Można jednak i po wielokroć umrzeć z zażenowania.
Akt pierwszy: wysyp bajkopisarstwa
Oto portal podsuwa ci profil 22-latka, którego pamiętasz jako sympatycznego stażystę. Okazuje się, że gdy ty przez ostatni rok po prostu pracowałeś, on został "senior specialist" w trzech dziedzinach.
Aktualne miejsce pracy: ONZ. Gdyby to był Facebook, można by założyć, że mamy do czynienia ze znamieniem dziwnego poczucia humoru, które każe wpisywać jako miejsce zatrudnienia "Szlachta nie pracuje".
Alma Mater przygotowująca do szlachectwa to rzecz jasna "Wyższa Szkoła Melanżu", zaś do hat tricka brakuje już tylko doktoratu w dziedzinie "Mama na pełen etat".
Ale że to LinkedIn, wszystko jest na powagę. Chwila poszukiwań i już wiesz, że potrójny specjalista ONZ brał na studiach udział w grupowym projekcie pod patronatem organizacji.
Wyjazd na pół roku imprezowania w Hiszpanii zwany Erasmusem, na LinkedInie zamienia się niekiedy w "stypendium Unii Europejskiej". I w pewnym sensie nie jest to nawet nieprawda, jako że wyjeżdżający studenci rzeczywiście otrzymują dodatek finansowy z unijnych pieniędzy.
Nowy cyrk, nowe małpy
Dziś "15-letni milioner", który określa się jako "author & traveler", a także ENTERPRENUR, nie jest już ciekawostką z telewizji śniadaniowych, jak było to w zamierzchłym 2012 roku, gdy Polska usłyszała o Piotrze Kaszubskim. Z prostego powodu: takich postaci jest więcej.
Psycholog biznesu Jacek Santorski zachęcał nie dalej jak rok temu do udziału w szkoleniu z "zarządzania sobą". Nie byłoby może w tym i nic dziwnego, gdyby nie fakt, że szkolenie było skierowane do "dzieci liderek i liderów" – Apolonio, weź idź zarządź sobą, gdyż tatuś lideruje!
Kilka lat temu zajęcia dodatkowe prowadzone w jednej z uznawanych za prestiżowe dzielnic Warszawy skierowane do "młodych adeptów prawa" (nie chodziło o pierwszy rok studiów, ale pierwszą klasę podstawówki), budziły zdziwienie, jeśli nie oburzenie. Dziś podobne kursy można bez trudu znaleźć online.
A imię jego – sukces
Zinternalizowaliśmy narrację sukcesu tak bardzo, że czasem już jej nawet nie dostrzegamy. O "drodze na szczyt" opowiadają kolorowe magazyny, YouTuberzy, profile na Instagramie (Ed Sheeran w 2010 był bezdomnym, a teraz ma 200 mln dolców, a ty jakie masz plany na dziś?).
Bez propagandy własnego sukcesu wydajesz się tylko człowiekiem – co już nie brzmi dumnie – w przeciwieństwie do CEO czy ENTERPREUR.
Z jednej strony obserwujemy zmianę podejścia do tzw. work-life balance, zdrowia psychicznego, terapii, czy trendy w rodzaju slow life (takie rzeczy na Instagramie). Z drugiej zaś – The Mighty Zapierdol – cnotę pracowania ponad siły.
Nocne zmiany w szpitalu czy monopolowym się nie łapią, ale już nadgodziny w korporacji to w wielu narracjach wykuwaniem charakteru, którego nie zdobywa się już przecież czytając, poznając ludzi, podróżując, rozmawiając z bliskimi, a już na pewno nie relaksując się (no chyba, że na weekendowych warsztatach z zarządzania, bo przecież nie na kanapie). Pośrednim efektem tej narracji jest nowe wcielenie LinkedIna.
Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że w naciąganie rzeczywistości na ramy prestiżu i przybijanie gwoździami z przydomków takich jak "Head of…" czy "Team Leader" (a zdarzają się i takie wykwity kreatywności jak "Happiness Manager") to wyłącznie domena młodych, którzy chcą w jakiś sposób uatrakcyjnić swoją osobę, czyli w przypadku LinkedIn – ofertę.
Korki z korpofilozofii
Tę retorykę przyjęli i ludzie, którzy sukcesów i stanowisk wyolbrzymiać czy naciągać nie muszą. Brakuje im często czegoś zgoła innego. Wnosząc po LinkedInie – poczucia misji lub też sensu tego, co robią.
I tutaj wjeżdża na białym koniu korpo-filozofia, w której zarządzanie podwładnymi staje się misją i przewodnictwem duchowym, potknięcia to materiał na pouczające przypowieści, a banały przy odpowiednio wysokim stanowisku zyskują status aksjomatów.
Kilka uroczych przykładów (uwaga – możliwa nowomowa):
Powinniśmy zmienić nazwę "soft skills" na "human skills". Miękkie umiejętności nie są bowiem miękkie, lecz twarde... (seria: złote myśli)
Każdy z nas ma mocne strony. Spełnienie to użycie ich, by przyczynić się do czegoś większego.
– napisał pracownik Ernst & Young, więc być może chodziło tu o zarabiania jeszcze większych pieniędzy dla wielkiej czwórki od audytów finansowych.
Z serii przypowieści:
Kiedyś pewien profesor napisał na tablicy cyfrę 1 i spojrzawszy na studentów wyjaśnił: "to jest wasze człowieczeństwo – najważniejsza wartość w życiu".
Następnie do cyfry 1 dopisał 0 i wyjaśnił: "to wasze osiągnięcia, które zwiększyły waszą wartość 10 razy". Dodał kolejne 0 – doświadczenie, co daje już 100. I tak dodawał kolejno –sukces, miłość, odpowiedzialność.
– Każde dodane zero uszlachetnia człowieka – powiedział profesor. Nagle zmazał cyfrę 1, która stała na początku. Na tablicy zostały nic nie znaczące zera…
Autor przypowieści z LinkedIna zilustrował ją zdjęciem Alberta Einsteina nauczającego - wybaczcie brak poprawności politycznej, ale chodzi o zachowanie sensu metaforycznego - murzynów.
Na uwagę zasługuje też fakt, że Coelho kariery, podobnie jak nastoletni ENTERPRENUR nie był w stanie poprawnie odmienić słowa "developement", którego użył do opisu swojej pracy.
Wszystko się sypie, ale nie KPI
Kolejna mroczna, choć z pozoru przyjemna strona LinkedIna, która upodabnia go pod tym względem do Instagrama, to zakłamywanie emocji i przeżyć.
Szybki research. Znajoma wyrzucona w pandemii z pracy (mówi się: zredukowana) pisze, że po 5 wspaniałych latach podjęła decyzję o pożegnaniu się z organizacją (firma brzmi nieludzko). Zapewnia, że czuje "ogromną dumę i wszechogarniającą wdzięczność". Wymienia projekty, oznacza ludzi, pisze, że przed nią nowe możliwości, ale szczegółów zdradzić jeszcze nie może.
Priv: jest załamana, zdezorientowana, nie rozumie tej decyzji, czyta o tym, że niespodziewane zwolnienie to stres, który ustępuje w klasyfikacji jedynie śmierci rodzica, partnera lub dziecka, rozwodowi oraz pożarowi domu. I tak też się czuje.
Dalej. Kolega z braku innych ofert bierze w końcu pracę, co do której zupełnie nie jest przekonany. Stanowisko poniżej kwalifikacji, wynagrodzenie niesatysfakcjonujące. Ale w końcu ma rodzinę i kredyt (patrz wyżej: odpowiedzialność i miłości z anegdoty o profesorze). Na LinkedInie: Jestem zaszczycony, że będę mógł kontynuować swój rozwój jako X w firmie Y. Wymarzone projekty na horyzoncie. Stay tuned!
Można by skomentować "przykro mi stary, będzie lepiej", ale na wskroś PR-owy LinkedIn uznaje za właściwe wyłącznie reakcje w rodzaju "wow, powodzenia, gratulacje".
Pod wpisem Szymona Janiaka o zdominowaniu portalu przez kłamliwą narrację spod znaku Mr Bombastic Mr Fantastic młoda pracownica działu HR pisze: "Piękni ludzie, pięknie ubrani, w nowoczesnych biurowcach. Sukcesy, kariery, kwiecista mowa, inspirujące przemowy, drogie wakacje, a ty siedzisz przy swoim nudnym biurku i myślisz sobie WTF".
W tym slangu wypadałoby odpowiedzieć: Indeed, dziewczyno. Jednak dyskusję znów zagarniają ważni panowie. A na jakich – pardon le mot – INSIGHTACH opierał się autor? U nas w firmie jesteśmy data-driven. Prywatne obserwacje, odczucia, wnioski – o kant ekhmm potłuc. Nie tak się pracuje.
Skoro była już pop-filozofia, będzie i pop-marksizm. Dla niemieckiego filozofa praca była gigantyczną wartością. W dużym uproszczeniu stanowiła możliwość polepszenia swojego bytu i zdobycia pewnej niezależności. Była jednak środkiem do celu.
Na LinkedInie obowiązuje coś zgoła przeciwnego – powrót do ponowoczesnych stosunków feudalnych, gdzie chłop pańszczyźniany przedstawia się jak pan, żeby pewnego dnia nim zostać. A z czasem, dzięki poświęceniu i demonstrowaniu swojego pozytywnego nastawienia może liczyć i na głowę (Head of…) króla (CEO).
Chcesz podzielić się historią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl