Do aresztu trafił w 2003 roku, spędził w nim 257 dni. Jego sprawa była bardzo głośna. Paweł Rey, bohater procesu w sprawie nieprawidłowości w krakowskim Polmozbycie, był też pierwowzorem bohatera filmu "Układ zamknięty" z 2013 roku. – Ciężko przeszedł te 9 miesięcy, to widać – mówi w rozmowie z naTemat o Sławomirze Nowaku. Sam po wyjściu schudł 15 kg. Tak wspomina areszt tymczasowy.
Przebywał Pan w areszcie tymczasowym 9 miesięcy, tak jak Sławomir Nowak. Jaka była pierwsza myśl, gdy usłyszał Pan, że wyszedł na wolność?
To samo. I w moim przypadku, i w przypadku pana Nowaka, prokuratura zrobiła dokładnie to samo. Najpierw go zamknęła, a potem zaczęła się zastanawiać, jakie zarzuty sformułować i skąd wziąć dowody. W obu przypadkach 9 miesięcy nie wystarczyło, żeby je przedstawić.
Moja sprawa jest taką samą sprawą jak pana Nowaka w świetle tego, co prokuratura może robić
Przepisy pozwalają jej na to, że może takie rzeczy robić bezkarnie. Przepisy w zasadzie się nie zmieniły. Jego zamknęli, bo mogli. Mnie też. Oczywiście nie wchodzę w zarzuty, czy winę, bo nie mam pojęcia, co pan Nowak robił i co mu zarzucają, ale to nie ma znaczenia. Nie może być tak, że prokuratura dokonuje aresztowania, a potem szuka dowodów winy. Tylko odwrotnie.
Odżyły w Panu wspomnienia?
Nie musiały specjalnie odżywać. To z człowieka nie wychodzi. Zwłaszcza, gdy człowiek na coś takiego się nie przygotowuje i taki pomysł, że w ogóle może znaleźć się w areszcie nie przychodzi mu do głowy
Jak ktoś jest złodziejem, oszustem, to wie, że prędzej czy później coś takiego może się zdarzyć. W moim przypadku to był szok, zarówno dla mnie, dla rodziny, dla środowiska. To tak łatwo nie wychodzi z głowy. To był 2003 rok. Minęło 18 lat i do dziś walczę o odszkodowanie i zadośćuczynienie za niesłuszny areszt.
Jak Pan pamięta tamten czas?
Dopóki się tego nie przeżyje, człowiek nie ma wyobrażenia, jak tam jest, może ma trochę wizję jak z filmów amerykańskich. Ale gdy się tam wejdzie…
Ja wylądowałem w więzieniu na Montelupich, w celi 5-osobowej. Jeden ze współosadzonych był dwukrotnym mordercą, drugi miał na koncie jakieś rodzinne historie, trzeci był złodziejem samochodów, ale z wymuszeniami. Cela była w piwnicy, zimno, woda po kostki. Nie dało się zejść z pryczy na bosaka, bo były kałuże wody. Warunki były makabryczne.
W pewnym momencie przeniesiono mnie z Krakowa do Gliwic, gdzie jest sto razy gorzej. Siedziałem w celi z młodym bokserem, który zabił kogoś na dyskotece pięściami i chłopakiem, który ukradł torbę listonosza z rentami czy emeryturami. Szef klawiszy powiedział do mnie: współczuję, takie sprawy toczą się minimum 5 lat zanim cokolwiek się wyjaśni.
To jest fatalny system. Sędziowie i prokuratorzy nie wiedzą, co dzieje się z człowiekiem, który siedzi w areszcie i nie wie, co go czeka.
Wszyscy w jakimś sensie są tam chorzy. Areszt śledczy to taka umieralnia. Ja będąc tam, przeżywałem każdą sekundę jako możliwość dowiedzenia się o tym, że wychodzę zaraz albo że nie wychodzę nigdy.
Wiele osób zwróciło uwagę na to, jak po wyjściu z aresztu zmienił się Sławomir Nowak.
Ciężko przeżył te 9 miesięcy, to widać. Wygląda tak, jak wyglądają osadzeni w areszcie śledczym. To jest powszechna sytuacja. Dla sędziów, czy prokuratorów areszt jest tylko środkiem, który się stosuje. Ale ja widziałem, co ludzie przeżywają wewnątrz. Jak silnie wpływa to na ich psychikę, osobowość, na zdrowie.
Nie zdziwił mnie wygląd pana Nowaka. Nawet najtwardszy zawodnik, co by nie robił i jak dzielnie by się nie zachowywał, musi zakumulować w sobie tę ilość zła, która go tam spotyka. To gdzieś musi wyjść.
Przypominam sobie moje wyjście. Myślałem, że jestem chojrak, nic mi nie dolega. Natomiast po wyjściu z aresztu przypadkiem wszedłem na wagę i okazało się, że ważę 15 kg mniej niż przed pobytem w areszcie. Wagę nadrabiałem ze dwa lata.
Ludzie też zwracali uwagę na pana wygląd?
Nie, ale myślę, że przez grzeczność. Sam dopiero zauważyłem to po moich ubraniach. Pamiętam też zmiany na twarzy, choć w lustrze ich nie widziałem. Jednak miesiąc po areszcie byłem na rodzinnej uroczystości. Ludzie robili zdjęcia i na zdjęciach zobaczyłem siebie. Pomyślałem: O Boże, co to w ogóle jest?
Trochę przypomniała mi to twarz pana Nowaka. Areszt zabrał mu nie tylko 9 miesięcy życia, ale dużo więcej. I na zdrowie mu to nie wyjdzie.
Przypomnijmy w skrócie Pana sprawę i zarzuty, które Panu stawiano. Za co trafił Pan do aresztu?
Wylądowałem w areszcie pod koszmarnymi zarzutami, które wymieniały 80 mln ukradzionych pieniędzy, czy zawinionych strat, przynajmniej w trzech grupach przedsiębiorstw, którymi kierowałem. Dopiero po ok. roku po wyjściu z aresztu prokurator zdecydował się na opublikowanie aktu oskarżenia, który dotyczył może 10 proc. tego, co było w zarzutach.
Pozostała część została odłożona do innego śledztwa, nic się z nią działo. Dostałem nawet 10 tys. zł odszkodowania za bezczynność i opieszałość prokuratury.
Sąd wyznaczył wtedy termin, około trzech miesięcy, do końca 2009 roku, żeby prokuratura się opowiedziała: albo składa akt oskarżenia, albo się wycofuje. Wycofała się. Uzasadnienie liczyło 90 kilka stron. Pisał je już inny, młody prokurator, który po prostu rozszarpał wcześniejsze zarzuty i całe postępowanie prokuratury w mojej sprawie.
Stwierdził, że w dniu składania zarzutów i wniosku o aresztowanie, prokuratura nie posiadała żadnych dowodów przeciwko mnie. A potem, w toku postępowania i śledztwa, prokuratura wykazała, że zarzucane czyny w ogóle nie zachodziły, a według kodeksu karnego w ogóle nie były przestępstwami.
Kiedy byłem w areszcie cały majątek tak naprawdę się rozleciał. Wyparował, został rozkradziony.
Kiedy usłyszał Pan, że areszt był niesłuszny?
Nigdy. Do tej pory się nie dowiedziałem. Po ok. 7 latach od aresztu prokuratura umorzyła postępowanie. Sądy przyznały, że to było niewątpliwie niesłuszne aresztowanie, ale to wszystko trwa do dziś.
Złożyłem wniosek o odszkodowanie za niesłuszne aresztowanie i zadośćuczynienie. Sprawa cztery razy wracała do Sądu Okręgowego, Sąd Apelacyjny za każdym razem kazał przeprowadzić postępowanie od nowa.
Za pierwszym razem nie dostałem nic. Za drugim razem za szkody majątkowe dostałem odszkodowanie w wysokości 8,3 tys. zł, natomiast za 9 miesięcy aresztowania zadośćuczynienie w wysokości 15 tys. zł. Prokuratura to zaskarżyła.
Kolejnym razem Sąd przyznał zero odszkodowania i 70 tys. zadośćuczynienia. Sąd Apelacyjny, do którego prokuratura złożyła zażalenie, niespodziewanie podtrzymał wyrok, który stał się prawomocny. Jednak Prokuratura złożyła kasację do Sądu Najwyższego. Sąd Najwyższy dopatrzył się jakiś uchybień w uzasadnieniu wyroku Sądu Apelacyjnego i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia do Sądu Apelacyjnego. Rok temu SA uznał, że nie należy mi się odszkodowanie i zadośćuczynienie za 9 miesięcy w areszcie i wyzerował to.
Walczę do dziś. Teraz Sąd Najwyższy znów ma się wypowiedzieć.
To są zupełnie inne sprawy, jak ja to przeżyłem i moja rodzina, a zupełnie inne, czym jest prokuratura w Polsce. Nie chcę przyczepiać się do politycznych barw. Moja sprawa zaczęła się za Millera. Moim zdaniem, od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Ta patologia w Prokuraturze trwa niezależnie od barw politycznych.
Pan nie wiedział, ile czasu spędzi w areszcie.
Nie. Do samego końca nie wiedziałem.
Jak dowiadywał się Pan o kolejnym przedłużaniu aresztu?
Zawsze były to trudne chwile. Zawsze katowałem się tym, że czytałem dostarczane do celi takie pisma z Sądu. To było jak ukłucie, cios, który gdzieś w organizmie zostawia ślad. Czytanie uzasadnienia jest jeszcze cięższym doznaniem. Aż krew się gotuje. Człowiek nagle zdaje sobie sprawę, że ktoś wypisuje zużyte, banalne wyświechtane komunały, które nie odnoszą się indywidualnie do jego sprawy.
Gdy on czeka na jakąś decyzję, oni mówią np.: do sprawy wrócimy za miesiąc, bo właśnie jadę na wakacje. A człowiek siedzi w areszcie kolejny miesiąc, umierając każdego dnia.
Co się wtedy czuje?
Przyrównuję to do trwania w zepsutej stacji kosmicznej, w której właśnie ułamał się ostatni dzyndzel, który mógłby służyć do tego, że byłaby jakaś szansa powrotu na Ziemię.
Z jednej strony wciąż jest nadzieja, a z drugiej jest praktyka, którą się poznaje na własnej skórze i doświadczeniach współosadzonych. Człowiek czuje się trochę tak, jakby kupił kupon totolotka. Przez parę dni do momentu losowania czuje się milionerem. Po czym dowiaduje się, że nie wygrał. Niby wiemy, że jest jak jest, ale jesteśmy rozczarowani. Mniej więcej tak jest z wiadomością, że areszt zostaje przedłużony.
Wielu jest kompletnie załamanych. Jest sporo agresji i sporo dziwactw, które są przykre do oglądania i niebezpieczne. Raz w celi dwuosobowej spędziłem weekend z takim młodym człowiekiem. Przetrwałem z nim noc z soboty na niedzielę, ale kolejnej, w związku z jego zachowaniem nie do przyjęcia, zrobiłem straszną awanturę i go zabrali.
On trafił do aresztu jako normalny człowiek. I w areszcie zwariował. Tak też się dzieje.
Pamięta Pan osoby, które siedziały najdłużej?
Pamiętam chłopaka, który siedział 2,5 roku w areszcie w Gliwicach. Widziałem jego dokument. Ukradł butelkę wódki w Biedronce i chyba o nim zapomniano. Do postępowania wrócono po roku.
Sławomir Nowak nie widział się z rodziną przez siedem miesięcy. Jak to wyglądało w Pana przypadku?
Nie kontaktowałem się z rodziną przez trzy miesiące. Zostałem aresztowany we wrześniu, a pierwsze widzenie z żoną, przez szybę, miałem w grudniu, przed Bożym Narodzeniem. Dzieciom pozwolono podejść do mnie, żonie nie.
Co przez te 9 miesięcy działo się od stron prawnej? Był Pan przesłuchiwany?
Nic się nie działo. Adwokaci słali pisma i tyle. W ogóle nie byłem przesłuchiwany przez prokuraturę. Nie mam na to twardych dowodów, ale moim zdaniem to była kompletna bezczynność.
Co było najgorsze?
Tęsknota i strach o rodzinę. Obawa, jak sobie poradzi. Czy nie będzie jakiegoś nacisku na mnie przez rodzinę, żebym zachowywał się inaczej.
Najgorsze było też to, że w areszcie trudno mieć zaufanie do kogokolwiek. Trudno też liczyć na solidarność, każdy myśli o sobie. Trzeba uważać, co się ma za plecami. Cały czas jest napięcie. Nie można okazać uczuć, bo się człowiek np. wzruszył, bo potem to może być elementem rozgrywek.
Jak Pan sobie radził?
Myślałem tylko o tym, żeby to przetrwać. Że jak mam stamtąd wyjść, to muszę żyć. Nie mogę sobie pozwolić na to, że się poddaję, że się wyłączam, zaczynam wegetację.
Ustaliłem sobie bardzo precyzyjny reżim dnia. Uratowało mnie to, że byłem sobą, że zachowałem „siłę spokoju”, choć byli tacy, którzy swoimi metodami próbowali pokazać, kto jest ważniejszy.
Przez pewien czas prowadziłem radiowęzeł, z celi dla tymczasowych przenieśli mnie wtedy do celi dla więźniów pracujących, po wyrokach. Tłumaczono mi, że to odstępstwo. Aresztowani tymczasowo nie mają prawa pracować.
Jednak jako aresztant tymczasowy miałem znacznie mniej praw niż więźniowie po wyrokach.
Na czym polegała różnica?
Osoba skazana ma dostęp do telefonu, do rodziny, do innych przywilejów. Przede wszystkim wie, że jeszcze siedzi rok, czy pięć, ale ma z głowy zastanawianie się, co będzie dalej.
Ja przede wszystkim nie miałem dostępu do telefonu. Widzenia były rzadsze. Osobom aresztowanym tymczasowo wolno mniej, są bardziej pilnowane, siedzą w gorszych celach, żeby nie było możliwości kontaktowania się ze światem.
Przy okazji Sławomira Nowaka odżyła dyskusja o areszcie tymczasowym, o jego nadużywaniu. Co taki areszt może zrobić z człowiekiem? Jak Pan teraz na to patrzy?
Są osoby, które już nigdy potem nie wracają do siebie. Są osoby, które do końca życia oglądają się za siebie i też takie, które wracają do normalnego życia. Są tacy, którzy świetnie sobie radzą.
Areszt jest tak nieprawdopodobnym przeżyciem, że ktoś jeszcze w trakcie studiów powinien mówić o tym przyszłym sędziom i prokuratorom. Moim zdaniem, oni kompletnie nie zdają sobie sprawy z tego, co robią, decydując się, czy zgodzić się na wniosek o areszt, czy go przedłużyć. Nie wiedzą, co dzieje się z człowiekiem, który siedzi w areszcie.
"Rośne liczba aresztowań przedłużanych miesiącami" – podała właśnie "Rzeczpospolita". Karniści ocenili: "To krok w złym kierunku”. Jak Pan to ocenia? z perspektywy własnego doświadczenia?
Pamiętam makabryczne warunki. Jakiś kurek z zimną wodą, straszny kibel, w lepszym wypadku za firanką, w gorszym nie. W areszcie pozbyłem się zmysłu zapachu, wyłączyłem odczuwanie go. Bo nie dało się wytrzymać.
Wszystkie osoby, które są w areszcie, są najfatalniej obsługiwane przez państwo, które powinno zorganizować to inaczej. Areszt nie jest karą. To sytuacja, która powinna pomóc w sprawnym przeprowadzeniu dochodzenia czy śledztwa. Czyli bez uwłaczających okoliczności czy wydarzeń, które tam się dzieją. W prymitywie, brudzie, smrodzie, wśród dziwactw.
Ja nie uchroniłem się przed skutkami tego wszystkiego. Kilka lat temu, gdy zapadł wyrok w sprawie Polmozbytu, który specjalnie mnie nie skrzywdził, ale zrujnował moje poczucie sprawiedliwości, o mało nie umarłem.
Przez blisko trzy miesiące wychodziłem z zawału stresowego, nie mogłem się pozbierać. Na początku nie mogłem siąść, jak leżałem. Jak siedziałem, nie mogłem wstać. Nie umiałem przejść bez trzymania się ściany. Nie potrafiłem utrzymać szklanki, bo mi wypadała z ręki. Serce, tarczyca i inne narządy zostały wybite z rytmu. Organizm kompletnie się rozregulował. To był ewidentnie skutek tego, co przeżyłem
Ludzie mówią: ale ty jesteś silny. Ale gdzieś to musi wyjść. I właśnie wychodzi.