Popukasz się w głowę, gdy powiem ci, że znoszenie obostrzeń i "powrót do życia" mnie przeraża i stresuje. Że niby się cieszę, ale tak bardzo boję. Powiesz, że jestem egoistką, że w głowie się poprzewracało, że millenialsi to uprzywilejowani idioci. Tyle że jestem introwertyczką i nic nie potrafię na to poradzić, mimo że naprawdę bardzo bym chciała – w domu i bez presji spotykania się z ludźmi czuję się bezpiecznie. Koniec lockdownu to dla mnie i innych introwertyków koniec przerwy od hałaśliwego, towarzyskiego życia.
Stwierdzenie, że "wracamy do normalności" jest jeszcze na wyrost, ale wydaje się, że powoli, powoli zmierzamy w tym kierunku. Rząd ogłasza, że trzecia fala zmierza ku końcowi (mimo że ilość zgonów wciąż budzi przerażenie), zapowiada zniesienie obostrzeń – co to znaczy w praktyce?
W optymistycznej wersji (bo pandemia covid-19 przecież lubi zaskakiwać i wcale się jeszcze się kończy): otwieranie restauracji, kin, teatrów, siłowni, galerii handlowych, a kiedyś, w bliższej lub nieco dalszej przyszłości, koniec z home office i powrót do biur, redakcji i wszystkich miejsc pracy, które teraz wykonujemy we własnych domach.
Oczywiście jest się z czego cieszyć! Mniejsza ilość zakażeń, masowe szczepienia, otwieranie gospodarki i budzenie się na nowo epidemicznej Polski to najlepsze możliwe wiadomości. Oby tak dalej i oby było dobrze. Wszyscy jesteśmy wymęczeni, wymartwieni, wyczerpani. Nawet jeśli covid-19 nie zamierza jeszcze odpuścić, to powrót do (przynajmniej) rzeczywistości z poprzedniego lata – pandemicznej, ale stosunkowo beztroskiej w społecznej świadomości – wszystkim dobrze nam zrobi.
Jednak mimo nadziei na lepsze i radości ze znoszenia covidowych restrykcji, jest taka grupa ludzi, która odczuwa z tego powodu irracjonalny lęk, smutek i stres. Mowa o introwertykach, do których sama się zaliczam. I zanim spadnie na mnie krytyka, powiem jedno: ani ja, ani nikt inny nie kontroluje swoich uczuć i emocji – nawet najbardziej wstydliwych i bezsensownych. Nie poprosiliśmy losu o introwertyzm.
Wbrew powszechnemu przekonaniu introwertycy nie siedzą tylko w domu. Chodzimy na spacery, spotykamy się z przyjaciółmi, przesiadujemy w kinie, lubimy wycieczki i podróże... Reguła jest jedna: czas spędzony samotnie musi być proporcjonalnie większy do tego w towarzystwie i (co gorsza) w hałaśliwym tłumie.
W wielkim mieście to wcale nie jest łatwe, co wielu z was, sióstr i braci introwertyków, dobrze wie. Idziesz po bułki i po drodze atakują cię dziesiątki bodźców. Praca w "dużym, dynamicznym zespole" jest olbrzymim stresorem – do tego stopnia, że cały wieczór ładujesz akumulatory. Przyjaciele proponują spotkania, w restauracji otacza cię gwar, a w autobusie napierają na ciebie ludzie. To stresuje i męczy.
I tu przyszedł pierwszy lockdown, cały na biało. Pomijając wszystkie niezaprzeczalne cienie, negatywy i tragedie "narodowych kwarantann" (czego nie chce tutaj zagłębiać, bo tekst jest nie o tym), nagle... odetchnęłam. Praca zdalna! Zakupy online! Zero imprez i spotkań towarzyskich! Pusty kalendarz! Budzę się, rozsuwam rolety, witam się z roślinami i... chłonę spokój. Nic to, że czuję lęk z powodu sytuacji epidemicznej w Polsce – mogę naładować akumulatory.
Mówi się, że introwertycy kochają jesień i zimę, bo – co stało się już jesieniarskim memem – "siedzą pod kocem z herbatką i dobrą książką". I wiecie co? Lockdown to taka idealna introwertyczna jesień i zima w jednym. Ekstrawertycy prawie roznoszą ściany z nudów, my zawijamy się w kokon i odpalamy Netflixa – sami lub z bliskimi.
Powrót do życia
A teraz "normalność" powoli nadchodzi. Inni zacierają ręce, my, introwertycy, boimy się. Jasne, z jednej strony cieszymy się, że walka z pandemią przynosi owoce, ale z drugiej...
Z drugiej drżymy na samą myśl o wyjściu z naszej domowej oazy, w której jest bezpiecznie, spokojnie i miło. Przeraża nas widmo small talków, dużych przyjęć, hałaśliwych open office'ów w biurach i propozycjach ekstrawertyków, czy możemy się spotkać i pójść nad Wisłę, bo ciepło i dużo (o nie!) ludzi.
Trzeba będzie rozmawiać, umawiać się, być towarzyskim. Spotkać się z przyjaciółmi, którym powtarzało się "zobaczymy się, jak sytuacja się uspokoi". Uciekać z towarzyskich spędów przed czasem ("bo już zaraz 21") i ładować się, niczym smartfon, przez kilka godzin. Tłumaczyć, dlaczego nie mamy ochotę na spotkanie i dlaczego "jesteśmy tacy dziwni".
Tego się boję, tego się boimy. Może jesteśmy jedyną grupą ludzi, dla których pandemia miała jedną, dobrą stronę: przerwę od życia. Czas do niego wrócić. Ale czy potrafię?