– Głosując za projektem, który jest wyrazem iście średniowiecznej mentalności, Platforma zachowała się jak najgorsza, radykalna prawica – mówi w rozmowie z naTemat.pl prof. Magdalena Środa.
Swój ostatni felieton we "Wproście", poświęcony głosowaniu w sprawie projektu ustawy antyaborcyjnej, zatytułowała pani "Wstrząs". Czy to, jak zagłosowali posłowie, rzeczywiście było dla pani takim zaskoczeniem?
Prof. Magdalena Środa: Przykro zaskoczyła mnie postawa posłów PO. Myślałam, że od czasu rozmów o Konwencji Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet premier wpłynął nieco na nich i w Platformie nie ma miejsca na tak radykalne postawy. Tymczasem wynik głosowania stawia bardziej centrowych zwolenników PO w sytuacji podbramkowej. Głosując za projektem, który jest wyrazem iście średniowiecznej mentalności, Platforma zachowała się jak najgorsza, radykalna prawica.
Jak więc oceniać ostatnie głosowanie? Czy to puszczenie oka do prawicowych wyborców?
Nie wydaje mi się. Uważam, że to nie tyle cyniczna zagrywka "partii władzy", tylko wpadka. W PO musiał jakiś czas temu być sygnał, że jest przyzwolenie na głoszenie przez jej konserwatywne skrzydło radykalnych, antykobiecych poglądów. Symboliczne jest w tym względzie obsadzenie Gowina w roli ministra sprawiedliwości. Niestety, w pewnym momencie Tusk stracił kontrolę nad sytuacją. Jego przyzwolenie dla zaściankowych pohukiwań wśród członków PO sprawiło, że duża część partii zagłosowała w sposób, który ostatecznie bardzo zaszkodził wizerunkowi Platformy.
Czy nie pociesza pani argument, że ten projekt ustawy w przyszłości najprawdopodobniej i tak przepadnie w Sejmie?
Tak, oczywiście można powiedzieć, że premier czy prezydent nie dopuszczą do przegłosowania tego projektu, ale mleko i tak się już wylało, bo oto jesteśmy świadkami przesuwania się dyskursu. To, co kiedyś było radykalnie prawicowe, przemieszcza się do centrum, zmienia się nasz sposób mówienia o kwestii aborcji. Dziś język osób takich, jak Zbigniew Ziobro przestaje dziwić, staje się mainstreamowy.
Czyli uważa pani, że procesy, które można nazwać modernizacją, laicyzacją i obyczajową liberalizacją polskiego społeczeństwa, spowolniły?
To zależy. Wiele rzeczy się zmienia, np. Kościół przestaje już być autorytetem. Ale z drugiej strony dwadzieścia lat mówienia o "mordowaniu dzieci" zrobiło swoje, ten język się umocnił i trwa. A wracając do modernizacji, to z pewnością są postępy na pewnych polach, jak np. parytety, ale pozostało wiele bastionów konserwatyzmu, takich jak edukacja. Zwróćmy choćby uwagę na dobór podręczników, które reprodukują mnóstwo konserwatywnych stereotypów.
W swoim felietonie wspominała pani, że PiS i PO są do siebie coraz bardziej podobne. Czy można więc powiedzieć, że w Polsce realnie wybierać można tylko między dwiema prawicami?
Kaczyński w swojej "umiarkowanej" wersji naprawdę prawie nie różni się od Tuska. Obaj proponują walkę z kryzysem, bezrobociem i modernizację opartą na budowie dróg i kolei. A co z moją osobistą wolnością? To też jest składnik tego, co nazywamy modernizacją. Niestety, obie największe polskie partie są pod względem stosunku do tradycji, kultury i sfery wolności obywateli bardzo podobne – konserwatywne, żeby nie powiedzieć zaściankowe. Tusk w sposób genialny potrafił nam do niedawna wmawiać, że jest inaczej.
Skoro twierdzi pani, że PiS i PO są do siebie tak podobne, to jak to się stało, że wszyscy tak długo dawali się nabierać, że jest inaczej? To właśnie ten geniusz Tuska?
Ze strony PO płynęły co jakiś czas sygnały, czy nawet konkretne obietnice, dające nadzieję. Mam na myśli np. kwestię związków partnerskich czy in vitro. Ale nominacja dla Gowina była symbolicznym końcem rojeń o tym, że PO jest partią autentycznie liberalną.