Są samochody nazywane poprawiaczami humoru. Są też takie, które wyzwalają adrenalinę i pozwalają się przenieść do innego świata. Rolls-Royce Cullinan Black Badge łączy wszystkie te cechy, ale jedno jest pewne: to auto nie powstało dla introwertyków. Sprawdziłem, jak to jest być w centrum uwagi w "zabawce" za ponad 2 mln zł.
Rolls-Royce od zawsze kojarzył mi się z arystokracją. I to wręcz obsesyjnie, bez miejsca na odrobinę luzu. Drogi garnitur, przejazd przez centrum miasta w błysku fleszy, gdzieś na południu Europy. Tam widok "rollsa" nie budzi zdumienia, bo w Polsce to nadal egzotyka. Nawet w stolicy trzeba mieć sporo szczęścia, by zobaczyć Rolls-Royce’a na ulicy. A co dopiero się nim przejechać.
Nie muszę was przekonywać, że cieszyłem się jak dziecko, kiedy do motoryzacyjnego kalendarza wpadł mi Cullinan Black Badge. Mój redakcyjny kolega sprawdził go już wcześniej i mogę się tu przyznać, że zazdrość mnie wtedy zżerała. Nie chodzi nawet o to, że to Rolls-Royce, ale o konkretny model, który wydaje mi się najbardziej odlotowy z całej palety. Poniżej zostawiam wam link do naszej recenzji.
Teraz kilka słów wyjaśnienia. W przypadku Cullinana jedna rzecz jest bardzo prosta: pokocha się go od pierwszego wejrzenia, albo odwróci głowę i powie, że to dziwny efekt fantazji konstruktorów.
A Black Badge? To nie przypadkowy dopisek w nazwie, ale specjalna linia modeli, kierowana do zamożnych indywidualistów. W 2016 roku w tej serii zadebiutowały Wraith i Ghost, a rok później – Dawn. Black Badge Cullinan pojawił się niecałe dwa lata temu, podobno jako ten najmroczniejszy z rodziny.
Z mrocznością to może przesada, ale monstrualność pasuje tutaj idealnie. Kiedy odbierałem Cullinana przed weekendowym testem, najpierw dwa razy sprawdzałem, czy zmieści mi się do garażu. Długość na ponad 5,3 metra w przypadku "rollsa" to w sumie nic szokującego, ale już linia dachu na wysokości prawie 2 metrów zrobiła na mnie wrażenie.
No i maska, która jest OGROMNA. W zasadzie przód auta przytłacza najbardziej. W całości mamy do czynienia po prostu z wielkim SUV-em, do którego kanciastej stylistyki nie każdego uda się przekonać.
Oho, i teraz muszę się mocno tłumaczyć. Przedstawiciele marki twierdzą bowiem, że o żadnym SUV-ie nie ma tu mowy. Takie pospolite określenie nie pasuje bowiem do świata "rollsa", dlatego powinienem napisać: "wysoko osadzony pojazd motorowy". Z wyrazami szacunku dla marki, ale pozostanę przy tym bardziej przyziemnym zwrocie.
Cullinan Black Badge w kolorze Salamanca Blue zwraca na siebie uwagę wszędzie, gdzie się pojawi. A jeśli ktoś nie odwraca za nim głowy, po prostu udaje, że go nie widzi. Nie znajduję innego wytłumaczenia, bo ten samochód bije po oczach czymś spoza "normalnego" świata. Nie musi się podobać, ale błyskawicznie przykuwa wzrok. I o to chodziło inżynierom brytyjskiej marki.
Na efekty nie musiałem długo czekać. Każdy mój przejazd przez centrum miasta kończył się tym, że ludzie wyciągali telefony, by zrobić zdjęcie, albo wskazywali palcami. Jeden pan przechodził przez przejście i zatrzymał się, by chwilę popatrzeć. Nie dziwiło mnie to, bo kiedy w ubiegłym roku jeździłem nowym Ghostem, było bardzo podobnie. Tutaj działało jakby z podwójną mocą.
Co ważne, Cullinan Black Badge jest kolejnym dowodem na to, że Rolls-Royce konsekwentnie myśli o doznaniach kierowcy, a nie tylko pasażerów. Owszem, to nadal absurdalnie wygodne i efektowne auto, ale też wyraźny sygnał, że firma puszcza oczko do młodszych klientów. To oni mają kontynuować historię firmy i to dla nich będą powstawać nowe perełki z klasyczną figurką na masce. Tyle że już nigdy nie będą tak konserwatywne, jak kiedyś. Wspomniany Ghost był ukłonem w stronę młodszego pokolenia. Cullinan zdaje się wpisywać w tę filozofię.
Żeby pokazać wam to jeszcze prościej, wrócę do przykładu z garniturem. Do Phantoma czy Ghosta aż głupio byłoby mi wsiadać w jakimś zwykłym ulicznym outficie. Cullinan ma w sobie coś, co odważnie łamie schemat. To już nie jest propozycja tylko dla krawaciarzy, ale i… dresiarzy. Serio, widzę w tym kolosie jakiegoś znanego rapera w rzucających się w oczy ciuchach, który ostatnie, o czym myśli, to schowanie się w cieniu. Zabrzmi to bardzo narcystycznie, ale Cullinan stawia kierowcę ponad tym, co dzieje się wokół niego. Introwertyk w takim aucie poczuje się bardzo nieswojo.
Już kiedyś wspominałem, że przednia szyba w każdym "rollsie" to takie ogromne różowe okulary, przez które każdy chce popatrzeć, by poczuć się lepiej. W zasadzie już moment otwarcia drzwi w Cullinanie daje poczucie teleportacji do innego świata.
Potem stawiacie nogę na puszystym dywaniku i rozsiadacie się jak w luksusowym salonie. A w nim? Podsufitka imitująca rozgwieżdżone niebo – chyba najbardziej charakterystyczny gadżet Rolls-Royce’a. To w sumie 1344 światełek nad głowami pasażerów, które w nocy naprawdę robią klimat.
Poza tym z każdej strony otaczają nas skórzane, perfekcyjnie wykończone dodatki. Wszystko utrzymane jest w luksusowym, ale mimo wszystko minimalistycznym tonie. Zegary sprawiają wrażenie do bólu prostych i czytelnych, a duża, skórzana, wielofunkcyjna kierownica świetnie leży w dłoniach. Jest też parę znajomych elementów. Samo pokrętło do obsługi multimediów ma chyba przypominać, w czyich rękach jest brytyjska marka – ten element niemal żywcem wyjęto z BMW.
Najbardziej w Cullinanie urzekają mnie detale. Choćby te "szpile", którymi regulujecie sobie siłę nawiewu. Albo aluminiowa rączka przy kierownicy, którą zmieniacie przełożenia w automatycznej skrzyni biegów. Oswojenie się z "rollsem" zajmuje chwilę nawet komuś, kto już miał okazję jeździć tymi autami. Jeśli ktoś wsiada do niego po raz pierwszy, może się poczuć zagubiony, a na pewno przytłoczony.
Już sam nie wiem, czy wolałem być kierowcą Cullinana, czy delektować się chwilami, kiedy mogłem posiedzieć z tyłu. Nie oszukujmy się, to tam jest najwygodniej, a miejsca znajdziecie tyle, że z trzema pasażerami można by rozkręcić małą imprezę. System nagłośnienia brzmi niemal perfekcyjnie, a do tego nie musicie się martwić, że zakłócicie ciszę nocną. Cullinan jest tak wyciszony, że pozwala na całkowite odizolowanie się od świata. Pomaga to też w czasie jazdy, bo szum z otoczenia zanika w imponujący z sposób.
Kolejna sprawa to personalizacja. Każdy "rolls" ma szansę być niepowtarzalnym z zewnątrz i w środku, bo detale mogą być wykonane na wasze specjalne zamówienie. Paleta kolorów jest praktycznie nieograniczona – gotowych odcieni mamy 44 tysiące (tak, dobrze czytacie). Do tego dodajcie nieskończoność barw, które podobno możecie stworzyć samodzielnie.
A teraz wyobraźcie sobie, że Cullinanem jedziecie na wycieczkę za miasto. Inżynierowie z Goodwood pomyśleli o tych, którzy lubią spędzać czas w plenerze. Tak przynajmniej można wnioskować po dodatku, który znalazł się w bagażniku. Wciśnięcie jednego przycisku, chwila cierpliwości i waszym oczom ukażą się… dwa rozkładane krzesełka.
Mówcie co chcecie, ale dla mnie to kompletny odjazd. Z jednej strony w ogóle nie pasują mi do tej stylistyki. Z drugiej wyglądają po prostu… uroczo. Zresztą tylko uśmiechałem się, kiedy w końcu mogłem się na nich rozsiąść.
Niesamowite wrażenia z samego przebywania we wnętrzu Rolls-Royce’a to jedno, ale musicie wiedzieć, że auto skrojono nie tylko pod kątem oczekiwań pasażerów. W końcu doszedłem do wniosku, że kierowca ma nawet lepiej, bo oprócz tego, że rozkoszuje się wygodą, może sprawdzić ogromny potencjał Cullinana. Logika podpowiada, że ten kolos nie ma prawa dawać adrenaliny w czasie jazdy. Chyba, że na zatłoczonym parkingu, kiedy trzeba nim jakimś cudem zaparkować.
W rzeczywistości Rolls-Royce potrafi zachowywać się na miejskich ulicach jak zwinny kocur, a konfiguracja "na papierze" wygląda tak, że niektórzy łapali się za głowę.
Silnik V12 o pojemności 6,75 l, do tego 600 KM i 900 Nm momentu obrotowego. Liczby robią wrażenie, ale pamiętajcie też, że Cullinan Black Badge waży prawie 2,7 t. Przy tej masie i rozmiarach nie zdecydowano się na jakikolwiek kompromis, i całe szczęście! Dzięki temu mogłem poczuć się tak, jak za kierownicą żadnego innego samochodu.
Jeździłem już w swoim życiu wielkimi SUV-ami. Audi Q7, SQ8, BMW X6M – mógłbym wymienić pewnie jeszcze kilka. Nie odważę się jednak porównać Cullinana do żadnego z nich, bo wrażenia z jazdy okazały się nie do podrobienia. Ok, Rolls-Royce nie był najszybszy, ale nieco ponad 5 sekund do setki to i tak świetny wynik.
Tylko wiecie co? W tym przypadku nie ma to żadnego znaczenia. Ostatnie, o czym pomyślałbym w Cullinanie, to robienie nim sprintów do 100 km/h. Mógłbym stać godzinami w korkach albo toczyć się powoli przez całe miasto i wpatrywać się w figurkę Spirit of Ecstasy na masce. Nie miałbym żadnych powodów do narzekania.
Musicie jednak wiedzieć, że RR w każdej chwili może stać się drogowym potworem. Z leniwego niedźwiedzia błyskawicznie da się go zamienić w bezlitosnego tygrysa. Nie chcę wiedzieć, co myśleli kierowcy przede mną, kiedy w lusterku wstecznym widzieli, jak się do nich zbliżam. Wystarczy nieco mocniej docisnąć pedał gazu, by poczuć, jak Cullinan podrywa się do sprintu. Drzemie w nim ogromna moc, którą w każdej chwili macie szansę wykorzystać choćby na drodze szybkiego ruchu. Ciekawostką może być dla was fakt, że w "rollsie" nie ma klasycznego zegara z obrotami silnika. Zamiast tego wskazówka pokazuje procentowe wykorzystanie mocy.
Co najbardziej doceniłem z jazdy Cullinanem? Oprócz absurdalnego wręcz potencjału napędu, na pewno pracę zawieszenia. W zasadzie od początku testu mówiłem, że tym samochodem się nie jeździ, tylko pływa. Da się to poczuć nawet na wyboistej drodze, kiedy auto tłumi wszystkie nierówności. Dwie skrętne osie wpływają natomiast na pewność prowadzenia w zakrętach.
Nie wiem, czy w przypadku Rolls-Royce’a w ogóle wypada rozmawiać o czymś tak błahym, jak zużycie paliwa, ale dla formalności podam wam średnią wartość z kilku dni jazdy: 20 litrów. Nie udało mi się zejść poniżej tej granicy, chociaż pod koniec bardzo się starałem. A jeździłem głównie po zatłoczonym mieście, więc zadanie było utrudnione. Nie sądzę jednak, by stanowiło to problem dla osoby, która chciałaby dołączyć do prestiżowego grona klientów brytyjskiej firmy.
Gdybym miał krótko scharakteryzować Cullinana, napisałbym, że jest to lek na codzienność. Bardzo drogi, dostępny dla wybranych, ale skuteczny. Jeśli kogoś stać, by wyłożyć te 2 mln zł nie licząc podatków, to z chwilą odebrania kluczy zaczyna się niezapomniana przygoda.
I co ważne – właściciel nie musi być arystokratą. Cullinan Black Badge automatycznie wrzuca pasażerów w centrum uwagi, ale jednocześnie nie wciska ich w żadne ramki. Na koniec zaryzykuję stwierdzenie, że to ten model "rollsa", w którym można poczuć się najbardziej swobodnie.