Po tragicznym finale na Nanga Parbat, nagle w kraju nad Wisłą znalazło się kilka milionów specjalistów od himalaizmu. Zalewali internet
swoimi “cennymi” uwagami. Tymczasem niewiele wcześniej zakopiańskie służby otrzymały dramatyczny telefon od turystów, którzy znaleźli się w dramatycznej sytuacji na szlaku do Morskiego Oka.
Turyści stoczyli bitwę o dostęp do sań, które z góry zawiozłyby ich obolałe ciała na parking, gdzie czekały auta. Pokonanych w szrankach o sanie
zaskoczyły ciemności. Co gorsza, służby ratunkowe odmówiły pomocy. Dlatego postanowiliśmy pokonać grań, asfaltowej drogi o własnych siłach, żeby sprawdzić, jak to właściwie jest na tym “piekielnym” Morskim Oku.
Ruszyliśmy wczesnym rankiem, oprócz mnie Mateusz, operator video. Przezornie znaleźliśmy nasze “okno pogodowe”, aby dokonać śmiałego marszu, czyli dzień w środku tygodnia. Po prostu na weekend spodziewano się większego natłoku turystów.
Na Palenicy byliśmy na tyle wcześnie, że foodtrucki nie otworzyły jeszcze swoich atrakcji. W kieszeniach trzymaliśmy jednak żelazny zapas batonów. Nie staliśmy nawet długo do kasy biletowej. Za bramką bacowie karmili i poili konie. W pierwszych saniach już zasiedli ci, którzy chcą iść na łatwiznę.
Przed nami “mordercze” 8 kilometrów z małym hakiem, które łącznie z przerwami na zdjęcia udało nam się pokonać w 2,5 godziny. Zazwyczaj startuje się z Palenicy Białczańskiej na wysokości niecałych 1000m. To stąd startują także konne zaprzęgi, które podwożą turystów 7 km, żeby ostatnie 1,5km przeszli już sami.
Pierwsze ofiary
Początkowe kilometry niemal przebiegliśmy, ale zwyciężył rozsądek, aby rozłożyć siły. Na szczęście, żadne
auto w drodze do schroniska nas nie minęło. Za kolejnym zakrętem zza chmur wyjrzało słońce. Odsłonił się widok na postrzępione skały, a my pokonywaliśmy kolejne metry zaśnieżonej drogi. – Jak Mati, dasz radę? - dopytuję swojego operatora i reżysera. Nie odpowiada, tylko kiwa głową. Wpadamy w śmiech, gdy na głowy sypią się nam ze świerków czapy śniegu. Mimo to udaje się nam nawet wyprzedzić kolejne ekipy.
Zobacz nasz wideoreportaż
Mijamy Wodogrzmoty. Widać, że dla niektórych osób to “pierwszy obóz”. Panu z brzuszkiem zrobiło się trochę ciepło. Rozpiął kurtkę i zapalił papierosa. Szkoda, bo pachniało świerkami. Ruszamy więc dalej. Za plecami słychać dźwięk dzwonków. Znak, że nadjeżdżają sanie. – Mogliby brać mniej tych ludzi.
Te konie mają za ciężko – ocenia jedna z kobiet. Odpoczywa na ławce przy rozwidleniu trasy. Przysiadamy się zaciekawieni.
Przyjechała z całą grupą z Wrocławia, wszyscy dzielnie maszerują. – Nie wyobrażam sobie jechać na saniach – opowiada pani Iwona. Regularnie chodzi po górach. Co myśli o turystach zrozpaczonych na szlaku na Morski Oko. – Nie szanują gór. Trzeba być przygotowanym. Odpowiednie obuwie. No i wiedzieć, że zimą będzie wcześnie ciemno i chłodno – komentuje.
Żegnamy się i ruszamy skrótem. Idzie stromo pod górę, ten kawałek jest oblodzony. Z boku są jednak poręcze. Pani przed nami wbija się tipsami w poręcz. – Zamorduję cię, jak znów zaproponujesz wycieczkę na Morskie Oko – mówi do koleżanki. Obuwie, w którym idą, bardziej pasują na lansowanie po Krupówkach. Powoli podchodzą pod górę, dalej przezornie idą już drogą.
Po zmroku będzie ciemno
Mijamy postój konny na Włosienicy. Tłum turystów gęstnieje. W końcu roztacza się przed nami Morskie Oko. Po jego zamarzniętej tafli chodzą głodni mocniejszych wrażeń. Ponad głowy turystów na szczyt góry spogląda mężczyzna, który stoi w klapkach. – Spokojnie. Raki też mam – wybucha śmiechem.
Wyjaśnia, że jego koledzy usiłują dojść na Rysy. Na szlaku jest śniegu po pas. Był zbyt wyczerpany, aby iść dalej. – Doszedłem do krzyża – zaczyna opowiadać, gdy nagle wtrąca się kobieta z reklamówką.
– Ja tam byłam. Bez problemu doszłam – mówi. Miłośnik gór jest wyraźnie skonsternowany. – No, latem doszła – dodaje. Jej mąż dokończył pić właśnie piwo. Zostawiamy niezwykłą parę, aby
zobaczyć w schronisku słynny już napis. W środku trudno przejść. Lokal wypełniony jest głodnymi turystami. Wreszcie na korytarzu jest znany już napis - “Uwaga. Dziś w Morskim Oku po zmroku będzie ciemno”.
W oddali widzimy panią z reklamówką i mężem. Postanowiliśmy ich dogonić, ale po drodze spotkaliśmy niezwykłą parę. Starsze małżeństwo powoli dreptało po śniegu. – Moja znajomość Tatr sięga 1947 roku. Tutaj przywiozłem swoją małżonkę – mężczyzna uśmiecha się do trzymającej go za rękę kobiety.
Jak się okazuje, są emerytowanymi pracownikami uniwersytetu w Poznaniu. Jego zdaniem szlak na Morskie Oko nie powinien sprawiać trudności. – Młodzi ludzie mają zapału na początku drogi, a starsi idą powoli, ale systematycznie – opowiada. Natomiast jego żona jest zachwycona widokiem na szlaku licznych rodzin z dziećmi. – Sądzę, że
to efekt 500 plus – mówi z przekonaniem.
Czepia się sań
Ruszamy dalej. W oddali znów ujrzeliśmy panią z reklamówką. Mimo wysiłku, długo nie możemy jej dogonić. Udaje się dopiero, gdy jej mąż zrobił przerwę na piwo. – To łatwy szlak – mówi mieszkanka Warszawy. Uważa, że nie sposób się zgubić na trasie, nawet po zmroku. – Droga powrotna cały czas prowadzi w dół – komentuje.
Jej mąż wpił już piwo i się niecierpliwi. Zostawiamy parę, aby porozmawiać z kolejnymi osobami. Znów musimy ustąpić drogi saniom. Za nim biegnie chłopiec. Usiłuje złapać się sań. – Oooo, jego zapytajcie, bo marudzi – śmieje się mama chłopca. Jej syn przyznaje, że nogi go bolą. - Chciał się złapać sań, aby zjechać na dół do parkingu - zdradza go młodszy brat.
– A ciebie stopy bolą? – pytam naszego operatora. Kolega wyraźnie się prostuje i zapewnia, że dojdzie do parkingu. Z godnością udaje się nam dotrzeć do wyjścia. Nie ma też koni. Wszyscy fiakrzy na Włosienicy czekają na opieszałych.
Wieczorem docieramy do TOPR-u. Mamy już rozmawiać z górskim ratownikiem Marcinem Józefowiczem, gdy rozlega się dźwięk telefonu. – Ewakuowaliście helikopterem? – pyta kogoś po drugiej stronie aparatu telefonicznego. Po chwili dowiadujemy się, że musieli przewieźć turystę do szpitala. To już drugą ewakuacja w ciągu ostatnich godzin. Wcześniej musieli ściągać dwójkę turystów z gór.
– Byli dobrze przygotowani na wędrówkę. Nawet doświadczeni, ale warunki ich przerosły. W tym przypadku podęli słuszną decyzję, aby nas powiadomić – ocenia. Podkreśla, że obecnie w górach obowiązuje trzeci stopień zagrożenia. – Natomiast w przypadku Morskiego Oka ludzie zapominają, że to nie jest ścieżka w parku miejskim – dodaje. Droga na dół zajęła nam już mniej czasu, koło 1,5 godziny.
To musiało zaboleć
Jeszcze bardziej śmiałą teorię o turystach uwiezionych na tym szlaku ma Beata Czerska. Poznaliśmy ją przy okazji innego tematu - o pracy koni na Krupówkach i drodze na Morskie Oko. Od lat prowadzi wypożyczalnię nart i obserwuje przyjezdnych. Ostro puentuje: – Obecnie przyjeżdżają do Zakopanego ludzie, którzy
nie wiadomo po co tutaj przyjechali. Zakopane to sporty zimowe, aktywność. A oni boją się zmęczyć.