Wiele osób czekało na szumnie zapowiadaną horrorową trylogię Netflixa. Miało być krwawo, zabawnie i świeżo. Niestety, "Ulica strachu" wieje nudą i netflixową zachowawczością. Recenzja filmów może zawierać niewielkie spoilery.
Jestem psycholożką, a obecnie również studentką kulturoznawstwa. Pisanie towarzyszyło mi od zawsze w różnych formach, ale dopiero kilka lat temu podjęłam decyzję, by związać się z nim zawodowo. Zajmowałam się copywritingiem, ale największą frajdę zawsze sprawiało mi pisanie o kulturze. Interesuje się głównie literaturą i kinem we wszystkich ich odmianach – nie lubię podziału na niskie i wysokie, tylko na dobre i złe. Mój gust obejmuje zarówno Bergmana, jak i kiczowate filmy klasy B. Po godzinach piszę artykuły naukowe o horrorach, które czasem nawet ktoś czyta.
Napisz do mnie:
maja.mikolajczyk@natemat.pl
Na horrorową trylogię Netflixa składają się: "Ulica Strachu – część 1: 1994", "Ulica Strachu – część 2: 1978" oraz "Ulica Strachu – część 3: 1666".
Wszystkie trzy filmy oparte są na bestsellerowych powieściach R.L. Stine'a, znanego w Polsce także za sprawą serialu "Gęsia skórka".
Reżyserką horrorów jest Leigh Janiak, prywatnie żona jednego z braci Duffer – twórcy "Stranger things".
Na trylogię "Ulica strachu" czekałam z umiarkowanym, ale mimo wszystko – entuzjazmem. Seria oparta jest na popularnym cyklu książek dla młodzieży R.L. Stine'a, które jako fanka horroru i grozy od najmłodszych lat wypożyczyłam nałogowo ze szkolnej biblioteki.
Nie było ich za wiele, ale do tej pory zastanawiam się, czy bibliotekarka była świadoma, co wypożycza dzieciom z podstawówki. Powieści Stine'a były bowiem bardzo brutalne, jak na literaturę młodzieżową. Rozprute flaki, miazga zamiast twarzy czy odcięte głowy – takimi barwnymi obrazkami pisarz karmił spragnioną makabry dzieciarnię.
Zapowiedź cyklu na podstawie książek wzbudziła więc we mnie uzasadnioną nostalgię, chociaż, jak już wspomniałam, dość chłodny entuzjazm. Netflix wielokrotnie udowodnił wcześniej, że do jego produkcji należy podchodzić z rezerwą. I tym razem to się sprawdziło – ale od początku.
Ulica Strachu – część 1: 1994
Pierwsza część trylogii dzieje się w połowie lat 90. i jest to domyślna linia czasowa całej serii. W małym miasteczku Shadyside co kilkanaście lat dochodzi do makabrycznych i bezsensownych zbrodni. W 1994 roku w szał zabijania wpada młody mężczyzna pracujący w galerii handlowej. Policji nie udaje się uratować zaatakowanej przez niego nastolatki, ale morderca dostaje kulkę w łeb.
Tylko, że wcale nie ginie i już niedługo zaczyna prześladować kolejne ofiary. Deena i jej przyjaciele stają się nowymi celami "Czachy" oraz kolejnych, przybyłych z zaświatów morderców. Nastolatki wkrótce odkrywają, że nad ponurym Shadysiede ciąży klątwa, za którą odpowiedzialna jest żyjąca w XVII wieku wiedźma Sarah Fier.
"Ulica Strachu – część 1: 1994" wypada ze wszystkich części cyklu najsłabiej. Horror stylem nawiązuje do slasherów dla nastolatków , a w szczególności do "Krzyku", co zostaje zasugerowane już na wstępie. Sekwencja mordu wcielającej się w dziewczynę z galerii Mayi Hawke jest bliźniaczo podobna do słynnego otwarcia cyklu slasherów Wesa Cravena, którego gwiazdą była leżąca w kałuży krwi Drew Barrymore, wypowiadająca kultowe słowa: "To tylko draśnięcie".
Niestety, horror wyreżyserowany przez Janiak nie ma tego tupetu, co "Krzyk" i inne pastisze gatunku, które rozgrywając slasherowe tropy, potrafiły całkowicie jechać po bandzie. To, co Janiak robi w pierwszej części "Ulicy strachu", to niestety średnio kreatywna wyliczanka.
W filmie jest też zaskakująco niewiele humoru. Mnie brakuje przede wszystkim tego absurdalnego, pod którego znakiem stały chociażby takie post-slashery, jak "Dom w głębi lasu" czy "Śmierć nadejdzie dziś".
"Ulica Strachu – część 1: 1994" jest też zwyczajnie... nudna. To jeden z tych filmów, w których pozornie dzieje się bardzo dużo, gdy tak naprawdę fabuła stoi w miejscu. Intryga ulatnia się po zaledwie kilkudziesięciu minutach i nie zostaje nic poza startymi kliszami. Udane jest natomiast zakończenie, które prowadzi widzów wprost w objęcia części drugiej.
Ulica Strachu – część 2: 1978
"Ulica Strachu – część 2: 1978" przenosi nas w czasie pod koniec lat 70. za sprawą opowieści C. Berman – jednej z niewielu ocalałych z masakry na obozie w Nightwing. To w historii i doświadczeniu kobiety Deena oraz jej brat widzą jedyną nadzieję na przerwanie klątwy wiszącej nad Shadyside oraz uratowanie dziewczyny Deeny.
Siostry Berman są jak ogień i woda. Ziggy jest zbuntowaną uczestniczką obozu, która gdzieś ma wszystkie zasady i wyznaje maksymę "no future", gdyż nie wierzy, że kiedykolwiek uda jej się wyrwać z ponurego Shadyside. Cindy to z kolei zasadnicza i pracowita opiekunka obozu, która robi wszystko, by zapewnić sobie lepsze jutro. Skonfliktowane siostry będą jednak musiały zewrzeć szyki, gdy chłopak Cindy wpadnie w morderczy szał.
Obozowy slasher wyszedł Leigh Janiak lepiej niż część pierwsza cyklu. Widać tu inspiracje takimi klasykami gatunku, jak "Uśpiony obóz", "Płomienie" czy wreszcie "Piątek trzynastego", z którego szóstej części zapożyczono nawet plan filmowy. Lata 70. są tu jednak bardzo umowne i właściwie bez zmian dekoracji horror równie dobrze mógłby się dziać współcześnie, gdyby tylko dać dzieciakom smartfony do ręki.
W "Ulicy Strachu – części 2: 1978" fabuła jest rozwijana w interesującym kierunku, a wątek czarownicy z Shadyside zaczyna nabierać więcej sensu. Sam film mniej się wlecze niż jego poprzednik, chociaż i w tej części nie udało się uniknąć dłużyzn. Twórcy postanowili trzymać tożsamość final girl w tajemnicy do samego końca, jednak jej odgadnięcie nie należy do szczególnie trudnych łamigłówek.
Ponownie jednak, film ten niewiele ma wspólnego z twórczym przerobieniem gatunku. Janiak zna się na horrorze i umiejętnie łączy lubiane klisze, ale nie robi z nimi nic nowego. Fani slasherów, nawet jeśli będą się umiarkowanie dobrze bawić, mogą ziewać z nudów.
Ulica Strachu – część 3: 1666
W ostatniej części trylogii na dłuższy czas przenosimy się aż do XVII wieku, za sprawą wizji, której doświadcza Deena. Dziewczyna zaczyna widzieć świat oczami Sary Fier i okazuje się, że prawda o jej życiu wygląda nieco inaczej, niż jest to współcześnie jej przedstawiane.
Sarah to zwykła nastolatka, która jak reszta jej rówieśników nie chce żyć samą pracę, ale też ma ochotę się zabawić. Podczas jednej z leśnych imprez przy pełni księżyca, w ustronnym miejscu dochodzi do zbliżenia pomiędzy nią a córką pastora. Niestety, dziewczyny zostały przez kogoś nakryte, ale nie wiedzą, kto był cieniem wśród drzew.
W mieście tymczasem dochodzi do przerażających wydarzeń. Lokalna ludność obwinia szatańskie moce, a podejrzenie o paktowanie z diabłem spada na zakochane w sobie młode kobiety. Sarze udaje się jednak dowiedzieć, kto naprawdę bawi się w czarną magię, a tym prawdę odkrywa także Deena, która wykorzysta nowo nabytą wiedzę, by rozprawić się z klątwą w swoich czasach.
Typowana na najgorszą trzecia odsłona cyklu okazała się trzymać poziom poprzedzającej go produkcji, a pod niektórymi względami być może go nawet przewyższać. W "Ulicy Strachu – części 3: 1666" twórcy przez większość filmu odchodzą od konwencji slashera i bardziej eksplorują wątki okultystyczne. Czuć tutaj echa folk horroru i inspirację chociażby głośną "Czarownicą: Bajką ludową z Nowej Anglii".
Scenografia, kostiumy oraz język bohaterów nie zawsze są przekonujące w kontekście epoki, w której się znajdują. Trzeba jednak na to przymknąć oko, bo część trylogii dziejąca się w XVII wieku jest najciekawsza pod względem motywów i bogata w całkiem nieoczywiste twisty fabularne.
Powrót do lat 90. oznacza ponowne wskoczenie do konwencji młodzieżowych slasherów, ale względu, że jest to wielki finał, jest nieco ciekawiej niż w pierwszej części. Bohaterowie są co prawda w innym składzie, ale ponownie postanawiają rozprawić się z demonicznymi mordercami za sprawą wymyślnych pułapek, których nie powstydziłaby się sama Nancy Thompson z "Koszmaru z ulicy Wiązów".
Jak wypada "Ulica strachu" jako całość? Trudno jednoznacznie ocenić. Sama historia będąca połączeniem slashera z horrorem okultystycznym radzi sobie całkiem nieźle, chociaż nie brakuje w niej dziur fabularnych i nieścisłości. Pojedyncze filmy mają swoje momenty, ale wypadają blado na tle innych produkcji tego typu. Na samym Netflixie można znaleźć chociażby odjechane "Final girls", podchodzące do gatunku w dużo bardziej kreatywny sposób.
Janiak pokusiła się o wprowadzenie komentarza społecznego, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że współcześnie jest to jeszcze silniejsza tendencja w horrorze filmowym, niż miało to miejsce w poprzednich dekadach. Demoniczna dominacja miasteczka Sunnyvale nad Shadyside stanowi oczywistą metaforę wyzysku klasowego – nie jest to więc spostrzeżenie szczególnie odkrywcze, jednak podaniu go w okultystycznym sosie nie można odmówić oryginalności.
Nie ma wielu horrorów, w których głównymi bohaterami byłyby osoby LGBT, więc i za ten ruch należy reżyserkę pochwalić. Wątek Deeny i Sam wprawnie zostaje wpleciony zarówno w akcję z 1994, jak i 1666 roku, pokazując, że w kwestii tolerancji i równości ludzkość przez bardzo długi czas nie potrafiła odrobić lekcji.
Janiak zadbała także o emancypację wśród... morderców. W przeważającej liczbie kultowych slasherów zabijakami byli wielcy faceci i to do nich w większości odwołuje się w trylogii reżyserka. Do tej morderczej gromadki dodała jednak postać Ruby Lane – mrocznej nastolatki z brzytwą, która podczas zabijania podśpiewuje sobie wesołe piosenki.
Film cierpi niestety na to samo, na co większość produkcji platformy – jest zachowawczy do bólu. To stara strategia Netflixa, który z jednej strony stara się zrobić coś oryginalnego, a z drugiej przypodobać się jak najszerszej widowni. W rezultacie trochę ciężko stwierdzić, dla kogo "Ulica strachu" właściwie powstała.
Niedzielni widzowie kina grozy pewnie nie wyłapią wszystkich nawiązań, a z kolei dla starych horrorowych wyg film nie będzie stanowić wyzwania, bo wiedza do ich rozpoznania to jedynie przedszkolny poziom wtajemniczenia.
Pomimo pewnych zalet, nie ma w trylogii Janiak ani ikry, ani świeżości. To odtwórcze laurki zrobione w hołdzie ulubionym filmom, którymi reżyserka macha widzom przed oczami. Na chwilę faktycznie mogą przyciągnąć wzrok, ale na dłuższą metę ich wykonanie nie zachwyca.