Wiosną 1993 roku wyszedł pierwszy numer „Magazynu” Gazety Wyborczej. Dziś, prawie po 20 latach, wyszedł po raz tysięczny. Odchodzili z niego reporterzy, zmieniła się nazwa i objętość pisma, ale zawartość wciąż jest ta sama: reportaże. Z okazji urodzin magazynu, wspominamy jego złote czasy z Mariuszem Szczygłem, wieloletnim współpracownikiem, z-cą redaktora naczelnego „DF” i wybitnym reporterem.
Dziś ukazał się tysięczny numer „Dużego Formatu”. Prawie dwadzieścia lat temu, jeszcze pod inną nazwą, pojawił się pierwszy numer. Pamięta go pan?
Oczywiście. Tym bardziej, że jedynym reportażem, który zawierał był mój tekst. To była „Polska w ogłoszeniach”. Postanowiłem w nim opisać nową Polskę roku 1993, zobaczyć jak Polacy radzą sobie w kapitalizmie. Wymyśliłem, że znajdę ogłoszenia i pójdę ich śladem, nie zawsze jako dziennikarz, ale też podając się za „starszą kobietę” czy „emeryta”, czy „atrakcyjną bezrobotną”. Dzięki temu zdobyłem mnóstwo fajnych historii. Te ogłoszenia były najróżniejsze, chodziło mi o to, żeby znaleźć takie, które w PRL-u nie mogły zaistnieć.
Czyli jakie?
Chociażby: „Dla pieniędzy zrobię wszystko”, „Sprzedam własny zbiór dowcipów” czy „Z powodu wyjazdu do USA wybranemu oddam fiata 126p”. Najfajniejsze jednak brzmiało „Zarób milion w minutę” – żeby dostać odpowiedź na ten anons, trzeba było na poczcie przy odbiorze listu zapłacić równowartość paczki Marlboro, czyli wtedy 42 tysiące złotych. Rada brzmiała: „Musisz mieć odpowiednią sumę pieniędzy, którą włożysz w banku, na taki procent, żeby co minutę procentowała ci o milion. Jaka to ma być suma? To już musisz obliczyć sam. Podpisano Barbara ze Stargardu”.
Co ciekawe, nasza redakcja nie była do końca pewna, czy ten pomysł mi się uda. Pamiętam, że musiałem przedstawić Helenie Łuczywo i Małgorzacie Szejnert specjalnie przygotowany konspekt tekstu z tymi ogłoszeniami. Na kolegium miano ocenić, czy to rokuje, czy nie rokuje. Zdecydowano, że rokuje. I w ten sposób powstał mój pierwszy reportaż do „Magazynu”.
Tekst był specjalnie zamówiony do tego numeru?
Mam takie szczęście, że jak tylko gazeta zaczynała nowy dodatek, to zawsze mnie prosiła o tekst. Może dlatego, że lubię pisać teksty pozytywne i zwykle w nich nie nudzę. Trudno, żeby cykl otwierał przerażający reportaż o śmierci. Potrzebowali czegoś efektownego, kunsztownego i o Polsce. Mój reportaż świetnie się nadawał.
Kiedy „Magazyn” startował wiosną w 1993 roku, rynek prasy wyglądał zupełnie inaczej, niż dziś. Mieliście konkurencję?
Nigdy. Oczywiście wcześniej ukazywały się reportaże w „Polityce”, ale to było coś zupełnie innego. „Magazyn” od samego początku był mądry i ambitny, bez żadnych fiku-miku. Miał też taką zaletę, że choć był kolorowy, nie był w żadnym razie konfekcyjny.
„Mądry i ambitny”, to niestety zwykle zniechęca czytelników. Od samego początku „Magazyn” cieszył się dużą popularnością?
Czytelników mieliśmy od razu. Gorzej było z autorami. Joanna Szczęsna, szefowa magazynu ciągle się żaliła, że nikt z nas do niej nie pisze. Powtarzałem, że nie piszemy z szacunku dla „Magazynu”. Od początku był na takim poziomie, że wiele naszych reportaży zwyczajnie się do niego nie nadawało. Nie śmieliśmy nawet jej ich proponować.
To chyba kokieteria?
Wymagania były naprawdę duże, ale swoją drogą nie wyrabialiśmy się z pracą. Co chwile były zebrania działu reportażu z działem magazyn, na których opieprzano nas, że nie dostarczamy odpowiedniej ilości tekstów. Na szczęście pod koniec XX wieku dział reportażu został wchłonięty przez „Magazyn” i małżeństwo bardzo się udało.
Potem perturbacji było chyba więcej. Pamiętam, że w kluczowym momencie „Magazyn” liczył sobie 180 stron. Dziś nazywa się „Duży Format”, jest cienki i wydrukowany na słabym papierze. Dlaczego poczytny magazyn nagle zmienił tytuł na dość abstrakcyjny?
Helena Łuczywo zawsze lubiła zmiany, uważała, że czytelnika nie można zbyt długo przyzwyczajać do jednej rzeczy, bo się go uśpi. Pamiętam, że był konkurs na nazwę. Wygrał „Czwartkowiec” i „Duży Format”, dlatego przez pewien czas magazyn ukazywał się pod dość zabawnym tytułem: „Duży Format. Czwartkowiec Gazety Wyborczej”.
Jeśli zaś chodzi o słowo „format”, chodziło o pogłębione teksty i o szerokie spojrzenie na świat. W innej prasie ukazywały się reportażyki, a my chcieliśmy drukować tylko rzeczy wielkie, nie doraźne, ale dobre, ważne i ponadczasowe. Pamiętam, że jak pisałem mój reportaż „Mord polski” o tym, jak mordują Polacy, to przygotowywałem go przez miesiąc. Byłem w pięciu różnych miastach, odbyłem setki rozmów telefonicznych i spotkań. Dostawałem w „Gazecie” taką pensję, że spokojnie mogłem pozwolić sobie na taki rytm pracy. W efekcie powstał dopieszczony reportaż, w którym odkryłem, czym się różniło zabijanie w PRL-u od tego w kapitalizmie.
Czym?
W jednym zdaniu? W PRL-u nóż wystarczyło wbić, a w latach 90. trzeba go było jeszcze przekręcić wokół osi. Psycholodzy stwierdzili, że przyczyna tkwi we frustracji, jaką rodziła transformacja.
Nieograniczony czas pracy, dłubanie w tekście – dziś to brzmi jak opowieść z innego świata. Cieplarniane warunki zapewne pomogły w zbudowaniu wokół „Magazynu” pewnego środowiska.
Wyrosło pokolenie nie tylko autorów, ale także czytelników. Ludzie wychowani na „Magazynie” dziś sięgają po nasze książki. Gdyby nie Małgorzata Szejnert i Juliusz Rawicz, którzy uparli się na pielęgnowanie reportażu w „Gazecie” i trzymali standardy, zwłaszcza Małgosia, nie byłoby teraz mody na reportaż w polskiej literaturze. Razem z nimi przeszliśmy niesamowitą szkołę.
Nasze teksty miały być jak kropla, która odzwierciedla morze. Byliśmy ostrzy i profesjonalni, kiedy pisaliśmy reportaż nie zadowalaliśmy się pierwszymi pięcioma bohaterami, których spotkaliśmy, tylko szukaliśmy dalej. Zdarzało mi się jechać do kogoś pół Polski, rozmawiać pół dnia i wykorzystywać tylko jedno jego zdanie. Nie było jednak ono przypadkowe, to była kwintesencja. Na to zdanie pracowałem przez kilka godzin.
Dużo pracy, ale nie bez ryzyka. W końcu nie każdy tekst „wchodził” do gazety.
Oczywiście. Kiedy w 2004 sam zostałem redaktorem, musiałem nauczyć się mówić „nie” autorom, nawet poszedłem na kurs asertywności. Mnie jako autorowi na szczęście nigdy nie zdarzyło się odrzucenie tekstu. Były też inne problemy.
Kiedyś nasza koleżanka Irena Morawska napisała hit „Jak Emilkę z Calabrii od złej pani wykradłam”. Dowiedziała się, że w Calabrii, we Włoszech zaginęła młoda Polka. Pojechała do pracy jako pomoc domowa i przepadła. Irena zaczęła jej poszukiwać. Znalazła i okazało się, że dziewczyna jest więziona w domu swojej pracodawczyni. Irena wróciła więc do Polski i wymyśliła strategię jej odbicia. Nie mogła dostać się do tego mieszkania, ale wiedziała, że Emilka czasami wychodzi z domu do kościoła, czy do skrzynki pocztowej. Stanęła więc pod domem, ubrana w jej ulubioną sukienkę. W ten sposób dała jej sygnał, że jest kimś z jej świata. Dziewczynę udało się uratować, a reportaż, który opowiada historię Emilki, to absolutny majstersztyk. Kiedyś takich kosztownych historii pisało się sporo. Nie mieliśmy granic finansowych.
Za to sporo sukcesów. W „Magazynie” można było przeczytać o wszystkim, co nowe, nieznane. Jak chociażby reportaż Leszka Talki, który jako pierwszy opisał zjawisko „blogów”.
To prawda. Opisał świat blogerów, kiedy ich było w Polsce… 40. Jego tekst zapoczątkował modę na blogi. Długi czas naszą zasadą było to, że piszemy tylko o zjawiskach, które nie były opisane gdzie indziej. Miało być świeżo, nieprzewidywalnie i nieoczywiście. Teraz wygląda to zupełnie inaczej, ale w latach 90. – mam wrażenie – naszymi reportażami stwarzaliśmy nową Polskę.
Teraz już nikt nie da reporterowi miesiąca na szukanie bohatera.
W końcu musiały przyjść gorsze czasy. Kiedy pisałem o największym pomniku Stalina w Pradze, redakcja wysłała mnie już tylko na półtora tygodnia do Pragi. Przez tydzień nie mogłem nic znaleźć, nikt nie chciał o tym pomniku rozmawiać. Nie byłem w stanie zebrać materiału szybko, więc dobrałem sobie urlopu, dopłaciłem i w efekcie byłem w Pradze trzy i pół tygodnia. Nikt nie miał do mnie pretensji, że tekst dłużej powstaje.
Nie było wam żal, że reportaż, który pisaliście przez miesiąc, żył jeden dzień w gazecie. Dziś trudno sobie wyobrazić, aby ktoś tak się poświęcił dla jednego tekstu. Wszyscy od razu myślą o tym, w ilu miejscach jeden tekst sprzedać.
My byliśmy zbyt skromni. Przez długi czas nawet przez myśl nam nie przeszło, że każdy może wydać swoją książkę. Małgorzata Szejnert była bardzo wymagająca (i dzięki Bogu!) i rzadko nas chwaliła. Chwaliła, ale za naszymi plecami. Broniła, kiedy ludzie z innych działów uważali nas za jakąś zdegenerowaną bohemę gazety. Nazywaliśmy Małgosię „chłodnia” albo „królowa śniegu”. Najlepszą pochwałą w jej ustach było hasło, że tekst jest „drukowalny”.
Nie mieliśmy śmiałości wydawać własnych książek. Ale może i nie byliśmy dojrzali do tego. Swoją drogą, pod koniec lat 90. nasza redaktorka Bożena Dudko zainicjowała wydawanie antologii dziennikarskich i trafiały do nich najlepsze teksty. Wiadomo więc było, że jak coś jest dobre, to nie zginie.
Rywalizowaliście? Podkradaliście sobie tematy? Trudno mi uwierzyć, że to wszystko było takie piękne.
Nie pamiętam takich rzeczy, zawsze się lubiliśmy i trzymamy się razem do dzisiaj. Co roku u Jacka Hugo-Badera wszyscy spotykamy się na Wigilii Reporterów, przychodzą też ci, którzy już dawno z nami nie pracują. Poza tym u nas nie było tak, że każdy pisał o wszystkim. Każdy był predysponowany do czegoś: Irena Morawska miała świetny słuch na zwykłych ludzi, Wojtek Tochman pisał reportaż psychologiczny, Monika Piątkowska specjalizowała się w rzeczach sądowych, za to Leszek Talko uwielbiał absurdy życia, pisał reportaże-groteski. Surmiak-Domańska to są teksty z kontrowersyjnymi bohaterami, którzy wymagają chłodnego podejścia, Grzebałkowska wszędzie wejdzie, a ja zawsze napiszę tekst, który będzie jak rogal z Kazimierza: i wykręcony, i posypany makiem. U mnie liczyła się forma, a Hugo Badera podniecała głównie Rosja. W swoim slangu reporterskim mamy nawet takie określenie: „mi do tego nie staje”. Jackowi stawało do Rosji.
„Magazyn” czy „Duży Format” to nie tylko teksty reporterów „Wyborczej”, ale też innych autorów. Przysyłano do was reportaże?
Mnóstwo. Nazywałem je „tekstami z ulicy”. Jako redaktor czytałem je wszystkie. Wielu świetnych autorów, którzy się u nas pojawili było absolutnie „znikąd”. Mamy na przykład bardzo zdolnego współpracownika Konrada Oprzędka. Napisał mi kiedyś maila, że pracuje w firmie rodzinnej, ale chce pisać reportaże. Powiedziałem: proszę zaproponować tematy, pięć, a najlepiej dziesięć, bo nam się mało co podoba. Spodobały nam się jego teksty i jego umiejętność nawiązywania kontaktów. Pierwszy temat: jak się czują młodzi z Jedwabnego, którzy mówią w Polsce, skąd są. I tak się zaczęła nasza współpraca z tym autorem. Raz w życiu się widzieliśmy, a pisze już do „DF” dwa lata. W „Formacie” drukuje też sporo osób z Polskiej Szkoły Reportażu, którą prowadzimy z Wojtkiem Tochmanem i Pawłem Goźlińskim.
Można więc chyba już śmiało mówić o pewnym pokoleniu „Magazynu”?
Zdecydowanie tak. Powoli następuje już wymiana pokoleniowa. Dla mnóstwa osób pisanie do „DF” jest prestiżem, wiele osób awansowało w hierarchii gazety, bo zaczęło dla nas robić reportaże. „Magazyn” to była jakość. A my, stara gwardia, pracujemy nad swoimi książkami.
Potwierdzają to fakty. Wywiady drukowane w „Formacie” wielokrotnie były nagradzane.
Trudno nawet mówić, że to wywiady. To raczej rozmowy, podczas których reporter obcował z bohaterem. To nie było jedno czy dwa spotkania, ale pięć wyczerpujących sesji. Kiedy ktoś „z miasta” proponował nam wywiad, mówiłem: Musi być taki, jaki robi Bielas, Torańska czy Zaborek, czyli pana czy pani rozmówca musi mieć poczucie, że rozmowa do „DF” to najważniejsza rozmowa w jego życiu, wywiad kanoniczny. Teraz już nikt nie ma na to czasu.
Nie ma co jednak popadać w rozżalenie. Tysiąc numerów to spory sukces. Czego pan życzy z tej okazji „Formatowi”?
W 1000 numerze opublikowałem mój dziennik reportera. Pod nim znajduje się taki tekst: „Szanowni czytelnicy mój reportaż znalazł się w pierwszym numerze magazynu. Strasznie byłem wtedy szczęśliwy, dzisiaj jestem szczęśliwy po tysiąckroć”.
Po pierwsze dlatego, że magazyn przetrwał, dziś już bez reklam, więc w szczątkowej formie i na gorszym papierze. Po drugie, on się łączy z moim osobistym sukcesem. Kiedy wracałem do „DF” po przerwie spowodowanej moją pracą w telewizji, byłem przekonany, że już nigdy nie dam rady napisać niczego mądrego, że mam mózg zjedzony przez telewizję. A udało się, napisałem ważne dla mnie reportaże, wydałem książki. To, że w tysięcznym numerze można znaleźć mój tekst, to moje osobiste zwycięstwo nad dawnym, komercyjnym wcieleniem Szczygła.
Dobrniemy do drugiego tysiąca?
Jestem o tym przekonany. Nie wiem, czy będzie jeszcze wtedy papierowa gazeta, pewnie nie. Ale ludzie kochają reportaże. W końcu bycie człowiekiem oznacza interesowanie się innymi ludźmi. Mam taką teorię, że ludzie czytają reportaże, żeby ograniczyć swoje lęki. Dzięki lekturze reportaży czujemy się bezpieczniej w świecie, bo go trochę rozumiemy.