Michalik: Dziennikarka TVN24 upomniała Biedronia, bo nazwał rząd "nieudacznikami". Przykre widowisko
Eliza Michalik
27 sierpnia 2021, 10:36·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 27 sierpnia 2021, 10:36
Diana Rudnik, ceniona i szanowana przeze mnie dziennikarka stacji TVN24, która upomniała na antenie Roberta Biedronia, żeby nie nazywał rządu „nieudacznikami”, skłania mnie w trybie pilnym do postawienia najważniejszego teraz dla przyszłości mediów w Polsce (a więc i widzów) pytania. Co to właściwie jest, ta odmieniana przez wszystkie przypadki od kiedy rządzi PiS, wolność słowa? Na czym polega? I po czym poznać, że właśnie się skończyła?
Reklama.
Odpowiedź na ostatnie pytanie jest oczywiście najłatwiejsza.
Wiadomo, że wolność słowa się kończy, gdy partia polityczna, która rządzi krajem, bezprawnie odmawia stacji telewizyjnej przedłużenia koncesji, mimo że ta spełnia wszystkie prawne wymogi. Wiadomo, że nie jest dobrze, gdy zagrożona przez władzę stacja zaczyna przepraszać - niby widzów, a tak naprawdę rząd - za słowa jednego z gości w programie publicystycznym, a nawet posuwa się do krytykowania własnego prowadzącego, byle tylko żaden minister się nie zdenerwował.
Ale upominanie Roberta Biedronia przez zastraszoną Rudnik, która jeszcze kilka dni wcześniej na wielkiej gali z okazji XX-lecia stacji mówiła dobitnie i bez cenzury, że „zawsze znajdą się takie pieniądze, za które można sprzedać twarz i honor” było przykrym w odbiorze widowiskiem - i sygnałem, że już działa efekt mrożenia.
Wolność słowa to nie jest wolność dla grzecznych wypowiedzi
Dziennikarze już nie czekają, aż ktoś im oficjalnie czegoś zabroni. Nie - oni już sami, ze strachu przed utratą pracy, będą grzeczni i uniżeni, a to jak szanowni Państwo przecież wiecie, oznacza koniec wolności słowa.
Żeby była jasność: nie chcę znęcać się nad Rudnik, choć jej pouczanie gościa, co ma mówić i tonowanie jego krytyki rządu było żenującym w odbiorze widowiskiem („Prosiłabym panie pośle, byśmy unikali takich pejoratywnych określeń, poszukując jakiejś zgody wokół tego kryzysu), bo nie w tym leży sedno sprawy. Oni tkwi w tym, jak rozumiemy, a raczej nie rozumiemy w Polsce, na czym polega wolność słowa, co skrzętnie wykorzystuje PiS.
Dlatego pragnę wyjaśnić, co następuje.
Otóż:
Wolność słowa to nie jest wolność dla grzecznych wypowiedzi, które się wszystkim podobają. Owszem, dla takich też, ale przede wszystkim dla tych niegrzecznych, kontrowersyjnych, ostrych, budzących sprzeciw (słowo „nieudacznicy” do nich nie należy, jest normalne i zupełnie niekontrowersyjne). Najlepszym testem wolności słowa w każdym państwie jest to, czy możesz mówić, co myślisz, zwłaszcza jeśli Twoje opinie budzą żywy sprzeciw i wielu się nie podobają.
Granicą wolności słowa jest tylko prawo, a nie czyjeś, a zwłaszcza polityków władzy, poczucie dobrego smaku i tego co wypada, ani w żadnym wypadku nie ich poglądy. W Polsce nie wolno mówić rzeczy, które nawołują do przemocy albo odwołują się do praktyk i metod działania zbrodniczych ustrojów, jak faszyzm i komunizm. Opinie, nawet mocne i wypowiadane ostrym, niecenzuralnym językiem, są dozwolone i mieszczą się w granicach wolności słowa.
Kolejna rzecz, której się w Polsce nie rozumie to to, że debata publiczna powinna być żywa i ostra. Więcej - im bardziej taka jest, tym większą ma wartość. Postulowana często „zgoda narodowa” jest kompletnym nieporozumieniem. Jest dokładnie odwrotnie: w debacie publicznej, tak jak i w życiu, główną wartością jest właśnie niezgoda, ścieranie się poglądów, punktów widzenia i pomysłów - bo tylko wtedy dyskusja jest konstruktywna i może w jej wyniku powstać jakaś nowa jakość.
Dziennikarze nie mają być mili dla polityków
Kiedy wszyscy wszystkim przytakują, to oznacza jedno z dwojga: albo nie mają nic ciekawego do powiedzenia, albo się boją. Żywi, inteligentni ludzie zawsze myślą swoje - i celem debaty publicznej jest, by mogli się głośno i bez lęku swoimi opiniami wymieniać.
Prawdziwa wolność słowa nie sprawia, że jest grzecznie i uniżenie. Lokajsko wobec władzy, miło i cicho, najlepiej tak, żeby się żaden polityk broń Boże nie zdenerwował. Przeciwnie - ona sprawia, że jest niegrzecznie, hałaśliwie, nie zawsze dyplomatycznie, ale za to prawdziwie, jawnie i uczciwie. Bez ściemy.
Politycy w rozmowach z dziennikarzami nie mają czuć komfortu. Mają czuć dyskomfort i czuć, że muszą się tłumaczyć.
Dziennikarze nie mają być mili dla polityków i przez nich lubiani. Mają być dociekliwi, działać w imieniu widzów i być przez polityków, zwłaszcza władzy, bardzo nielubiani. Mają być dla nich wrzodami na czterech literach, przez które nie mogą spokojnie spać. Zwłaszcza wiedząc, że zrobili jakiś przekręt.
Jeśli jest grzecznie i miło i dziennikarze przepraszają władzę i cenzurują, napominają i tonują gości, to to już nie jest ani wolność, ani demokracja.