Teddy "boksował Niemców, jak chciał". Ale "Mistrz" to tak naprawdę opowieść o trzech mistrzach
Alicja Cembrowska
03 września 2021, 19:58·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 03 września 2021, 19:58
"Mistrz", który kilka dni temu trafił do polskich kin, to właściwie opowieść o trzech mistrzach. O Tadeuszu "Teddym" Pietrzykowskim, pięściarzu, który był jednym z pierwszych więźniów Auschwitz i brał udział w budowaniu obozu, reżyserze Macieju Barczewskim i aktorze Piotrze Głowackim.
Reklama.
Jest 1940 rok. Do obozu koncentracyjnego trafia w pierwszym transporcie. Dostaje numer 77. Stoi w rzędzie, z innymi. W Auschwitz znika przeszłość więźniów, dlatego jest numerem 77, a nie Tadeuszem, nie Teddym bokserem. Wszyscy równo mają pracować do chwili, gdy wystarczy im sił. Wyrwani ze swoich życiowych scenariuszy zaczną pisać je na nowo. Tym razem z dnia na dzień, bo w obozie każdy dzień może być tym ostatnim.
Barczewski nie ma jednak aspiracji, by opowiadać o historii Auschwitz. To film jednego bohatera – Pietrzykowskiego, ale nie jednego tematu. Owszem, kamera skupia się na Teddym, ale za pomocą jego figury reżyser mówi więcej – mówi o człowieczeństwie, o przetrwaniu, o kompromisach, o metodach walki z opresją. Mówi dobitnie.
Jedyny kontekst obozowy, który reżyser zaznacza wyraźniej niż inne to sytuacja najmłodszych – wszak na terenie obozu w Auschwitz życie straciło ponad 200 tys. dzieci. To również dziecko, nastoletni Janek (Jan Szydłowski), w więźniu numer 77 dostrzega warszawskiego pięściarza. I to jego szczególną opieką otacza Teddy.
Profesor, który został reżyserem
Trudno w recenzji "Mistrza" pominąć historię jego twórcy. Głównie dlatego, że ścieżka zawodowa Macieja Barczewskiego nie jest ścieżką konwencjonalną – nie studiował reżyserii, scenopisarstwa czy filmoznawstwa. Jest profesorem prawa z Uniwersytetu Gdańskiego i po prostu kocha kino. Krok po kroku zbliżał się do tego, by stworzyć pełnometrażowy film.
Zaczęło się od fascynacji i teorii. "Proces twórczy i dylematy towarzyszące produkcji filmowej wcześniej stanowiły dla mnie pożywkę teoretyczną, ale przyszła pora, by powiedzieć coś od siebie" – mówił Gazecie Wyborczej w grudniu 2020 roku.
Wcześniej Barczewski prowadził wykłady z prawa autorskiego w Gdyńskiej Szkole Filmowej. Potem, w 2017 roku przyszła pora na pierwszy film krótkometrażowy. "Kucyk" ("My Pretty Pony") z Marianem Dziędzielem to adaptacja opowiadania Stephena Kinga i jeden z najczęściej nagradzanych za granicą polskich filmów krótkometrażowych. W tym samym roku Barczewski został współproducentem "Najlepszego" w reżyserii Łukasza Palkowskiego.
A potem trafił na opowiadanie Tadeusza Borowskiego. A dokładnie to jedno zdanie: "Jeszcze tkwi tu pamięć o numerze 77, który niegdyś boksował Niemców, jak chciał, biorąc na ringu odwet za to, co inni dostali na polu". Zaczął czytać o tym, który tak boksował tych Niemców, zbierać materiały, skontaktował się z rodziną Pietrzykowskiego i postanowił nakręcić film o postaci, o której mówi się niewiele, która niewielu jest znana.
Warto dodać, że Barczewski również sam napisał scenariusz. "Jestem samoukiem, oba te obszary zgłębiłem samodzielnie. Miałem to szczęście, że oprócz planów polskich produkcji filmowych, w USA zdarzało mi się podglądać przy pracy takich artystów jak np. Christopher Nolan. (…) Do rzemiosła pisania scenariusza podszedłem zadaniowo: kupiłem najlepsze polsko- i anglojęzyczne podręczniki tworzenia scenariuszy, przyswoiłem sobie tę wiedzę i zastosowałem ją w praktyce" – mówił Wyborczej.
Historia jednego więźnia
Tadeusz Pietrzykowski z początku jest więźniem jak każdy inny. Jedna sytuacja, a raczej prowokacja, sprawia, że swój talent "ujawnia" na oczach Niemców. Ci postanawiają wykorzystać fakt, że mają na terenie obozu boksera – żołnierze potrzebują rozrywki, bo gdy się nudzą, to piją. A pijany żołnierz, to bezużyteczny żołnierz.
Pietrzykowski zdaje sobie sprawę, że jest zabawką, którą w każdej chwili można wyrzucić. Jednak przyjęcie takiej funkcji to szansa na ocalenie. A jak się szybko okazało – również na wsparcie innych więźniów. Teddy dawał im nie tylko nadzieję, ale również jedzenie, które otrzymywał po wygranych walkach.
Barczewski stawia swojego bohatera w centrum i konkretyzuje czas akcji – widzimy wycinek historii Pietrzykowskiego i z nim dwa razy przekraczamy bramę. Wchodzimy do Auschwitz i wychodzimy pod napisem "Arbeit macht frei". Dla osób, które o Teddym słyszały wcześniej i znały jego losy zapewne taka konwencja będzie wystarczająca. Dla mnie historia tej postaci była całkowicie nowa, więc czułam niedosyt. Żałowałam, że nie udało się "przemycić" o pięściarzu trochę więcej informacji.
Całkowicie rozumiem jednak taką decyzję reżysera. To nie miała być pełna biografia jednej osoby, a pokazanie jej w kontekście. W tym przypadku kontekście walki o przetrwanie. I to walki dosłownej. Takie rozwiązanie pozwoliło uniknąć dłużyzn (film trwa 1,5 godziny).
Dwie kwestie wzbudziły jednak moje wątpliwości. Po pierwszą dialogi, które nie zawsze brzmiały wiarygodnie i szczerze. Po drugie coś mi zgrzytało w rozwiązaniach dramaturgicznych. Z jednej strony nie mogę odmówić "Mistrzowi" mocnych scen (a szczególnie "wyjście z popiołów" Teddy'ego pod koniec filmu), z drugiej chwilami napięcie bardzo słabło i miałam wrażenie, że "wypadam z historii".
Warto jeszcze dodać, że reżyser zdecydował się na dosyć brutalne, albo raczej naturalistyczne, pokazanie obozowej codzienności. Dla osób bardzo wrażliwych ujęcia wywożenia ciał czy rozstrzelania mogą być za mocne.
Bez wątpienia trzecim mistrzem filmu Barczewskiego jest Piotr Głowacki. Postanowiłam poświęcić mu osobny akapit, bo w recenzjach często podsumowuje się aktorów jednym zdaniem. W tym przypadku byłoby to szalenie niesprawiedliwe.
Po premierze posypały się komentarze, że "to życiowa rola Głowackiego", że "zasługuje na Oscara", że "jest jak Rocky Balboa w obozie koncentracyjnym". Bez wątpienia to jedna z mocniejszych kreacji w polskim kinie. I w pierwszej kolejności na pochwały zasługuje warsztat aktora, któremu udało się stworzyć człowieka złamanego, ale niesamowicie silnego w tej swojej słabości. I nie jest to karykaturalne czy przerysowane.
Nie da się jednak ukryć, że to, co robi największe wrażenie, to ciało Piotra Głowackiego. To nie jest charakteryzacja, to prawdziwy spektakl o niezwykłości ludzkich możliwości. Aktor nawet nie jest szczupły. On jest wychudzony, zapadnięty. Jest wizytówką stanu emocjonalnego człowieka, który nagle znajduje się w fatalnej sytuacji. A później zaczyna trenować i ta jego walka o wolność zapisuje na skórze, w mięśniach.
Robi wszystko, żeby przetrwać, znajduje resztki sił, by wejść na obozowy ring i pokazać, czym jest wola życia.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut