
Kobieta wielofunkcyjna. Artystka, dramatopisarka, matka. Jej sztuki wystawiane są zarówno w Polsce, jak i za granicą. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej i dramaturżka. Julia Holewińska opowiada nam o problemach "młodych zdolnych" i bolączkach polskiego teatru.
REKLAMA
W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Gdybym się czegoś bała, w życiu nie zajmowałabym się teatrem”. Teatr jest tylko dla odważnych?
Nie wiem. Po prostu mnie interesuje teatr, który jest odważny. Przez odwagę jednak rozumiem bardzo wiele rzeczy – temat, formę, grę aktorską… Według mnie każdy teatr powinien być polityczny. W końcu każda nasza wypowiedź jest swego rodzaju aktem politycznym. Oczywiście znaczna większość spektakli, które się produkuje w Polsce to teatr robiony dla przyjemności, dla rozrywki czy schlebiania gustom publiczności. Mnie jednak interesuje tylko teatr, który coś przełamuje. Zmienia.
Sama, jako kobieta, zmieniasz polską scenę teatralną. Bycie kobietą w teatrze nie wymaga odwagi?
Wymaga poświęceń. Trudno jednak powiedzieć, że definiuje mnie wyłącznie płeć. To dla mnie ważne, że jestem kobietą, bo piszę o kobietach, bo lubię pracować z aktorkami i poruszać kobiece tematy. Jeszcze dziesięć lat temu, kiedy praktycznie nie było ani reżyserek, ani dramaturżek i dramatopisarek, było trudniej. Dziś mamy głos.
Powiedziałaś, że płeć nie powinna determinować. To jasne. Obie jednak wiemy, że czasem bywa inaczej. Kiedy szukałam informacji o tobie rzuciło mi się w oczy, że najczęściej określa się ciebie hasłami „młoda” albo „kobieta”. To przykre, że nie definiuje cię dobry tekst, a wiek. Nie wkurza cię to?
Bardzo wkurza. Czasami jeszcze dziennikarze – pisząc o kobietach artystkach – dodają do tego zestawu „ładna”. „Młoda ładna zdolna”. Koszmar. Niestety teatr w dzisiejszych czasach staje się show-biznesem. Co roku potrzebuje więc „młodych zdolnych”, którzy po dwóch latach są już niemodni. To system żywcem przeniesiony z telewizji. Dzieje się tak z aktorami, dramatopisarzami i reżyserami.
Czytaj też: "Aktorzyna z Krakowa", który zabłysnął na pierwszym planie. Niezwykła kariera Mariana Dziędziela
Nie da się jednak przed tym uciec. Są sytuacje kiedy i ciebie dotyka cały ten medialny szum?
Nie da się jednak przed tym uciec. Są sytuacje kiedy i ciebie dotyka cały ten medialny szum?
Nie mam z tym problemu. Mogę udzielić wywiadu do kobiecego pisma, bo mam świadomość, że jest to w pewien sposób wpisane w zawód, który uprawiam. Zależy mi na publiczności, a to jest jedna z form dotarcia do niej w tym stabloidozowanym świecie. Nie mam też problemu z odmawianiem. Dziś mam dość duży komfort pracy, mogę pracować z kim chcę i jak chcę. Nie mogę więc narzekać, ale nie było łatwo się przebić. Świat teatru jest trudny. Potrzebuje nagród, namacalnych dowodów. Jeśli to masz, możesz bardzo wiele, jeśli nie – jesteś nikim. Dyrektorom teatrów często brakuje odwagi, żeby kogoś odkryć, żeby dać komuś nieznanemu szansę.
O tobie też zrobiło się głośno dopiero po tym, jak odebrałaś nagrodę w Gdyni. A przecież pisać zaczęłaś znacznie wcześniej. Skąd w ogóle wzięło się całe to pisanie?
Z wielu rzeczy. Zawsze miałam dość dużą łatwość pisania. Wychowałam się w domu wydawców, wśród książek i pisarzy, więc to środowisko było mi bliskie. Poszłam na wydział Wiedzy o Teatrze, bo chciałam być na studiach, gdzie będę mogła dużo czytać w komfortowych warunkach. Co prawda nie uczyłam się tam pisać dramatów, ale myślę, że na dobre mi wyszło.
Dlaczego? To chyba cenna umiejętność.
Mam wrażenie, że szkoły pisania to głupota. Większość z nich opiera się na mistrzach. Absolwenci uczą się w nich kopiowania ich stylu. To mnie zupełnie nie interesuje. Na studiach szybko zorientowałam się, że nie chcę być teoretyczką. Zdawałam nawet na reżyserię, ale zaszłam w ciążę i musiałam zmienić plany. Nagle okazało się, że to, co najlepiej mi wychodzi, to pisanie.
Mogłaś napisać powieść, opowiadanie albo chociażby scenariusz do serialu. A ty wybrałaś dramat. To dość odważne posunięcie, zważywszy na to, że nie dość, że nikt teraz nie czyta dramatów, to jeszcze nikt nie chce ich drukować.
To prawda. Teraz robię sporo projektów zagranicą, tam zwykle dramatopisarze wydają książki. To dość zabawna sytuacja, że zagranicą będę miała zaraz wydane cztery książki, a w Polsce nie mam żadnej. U nas rzeczywiście się nie drukuje, nie wydaje i nie czyta. To dziwne, bo moje pokolenie jeszcze czytało dramaty. Nie wiem, dlaczego to się zmieniło. To jest moja największa bolączka, że dziś nie traktuje się dramatu jako części literatury, a przecież ona narodziła się z teatru. Może to kwestia tego, że dramat trzeba umieć czytać.
W maju, wraz z Magdą Fertacz, doszłaś do finału jednego z najważniejszych konkursów dramaturgicznych w Europie. O tym niebywałym osiągnięciu nie napisała żadna polska gazeta. Zabolało?
Tak. Nie wiem, czy to głupota dziennikarzy, czy problem z komunikacją, ale mam śmiałość, żeby mówić, o tym, że w tym kraju pomija się dramatopisarzy. Gdyby międzynarodową prestiżową nagrodę dostał reżyser czy aktorka, to media by huczały. O nas milczą. To deprecjonowanie dramatopisarzy przejawia się zresztą na wielu płaszczyznach, również na tej finansowej. To norma, że autor dostaje znacznie mniej niż reżyser. Nie powinno tak być.
Pamiętasz swoją pierwszą sztukę?
Oczywiście, choć dziś raczej się z niej śmieję. To była taka gra słowna, opowieść o kryzysie w związku. Mam siłą rzeczy duży sentyment do tego tekstu. Każdy tekst jest dla mnie męką i walką. Przy każdym czegoś się uczę. Może dlatego wciąż mam w sobie dużo pokory. Kiedy zaczynam pisać, to mam wrażenie, że nie umiem tego robić i czuję się niewygodnie i niepewnie. Oczywiście ta niepewność to tylko stan początkowy. Później trzeba już walczyć.
Twoją pierwszą sztukę opublikował „Dialog”. Coś się dalej wydarzyło?
Zupełnie nic. Wszystko zaczęło się od „Ciał obcych”, za które dostałam Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną. Dopiero to otworzyło mi drogę. Wcześniej raczej dostawałam po dupie. Nie przyjęto mnie na reżyserię, nie chciano wystawiać moich sztuk. Byłam poza obiegiem, co dla „młodej kobiety” nie było łatwe i przyjemne.
Udało ci się jednak przełamać złą passę.
Miałam dużo szczęścia. Do ludzi, których spotkałam, do aktorów i tłumaczy. W Gdyni poznałam reżysera Kubę Kowalskiego, z którym związałam się zawodowo. To dla mnie bardzo ważne, żeby pracować z ludźmi, którym ufam, którzy podobnie myślą o teatrze. Teraz pracujemy z Kubą nad „Wichrowymi Wzgórzami”. Premiera 16 listopada w Studio.
Dziś nie tylko piszesz sztuki, ale także pracujesz jako dramaturżka. Jak to się stało, że wstałaś od biurka i zaczęłaś działać?
Zawsze miałam dużo energii w sobie. Mocno wierzę w to, że dramaturg jest potrzebny w teatrze. Naprawdę wielu reżyserom taki partner by się przydał! Mam nadzieję, że moja obecność coś daje aktorom, reżyserowi.
Czasem jednak schodzisz ze sceny i piszesz. Jak wygląda proces twórczy?
Jest bardzo samotny, wyłączający. Zwykle pracuję tak, że noszę temat w głowie. Długo go magluję. Samo pisanie zajmuje mi niewiele czasu, ale przełamanie się jest trudne. Może też dlatego, jak na dramatopisarkę, piszę mało. Jedną, może dwie sztuki rocznie.
Zamykasz się i piszesz?
Nie. Najczęściej wychodzę do kawiarni. Potrzebuję gwaru, żeby myśleć. Za to najlepsze dialogi układam na basenie, kiedy pływam.
Jesteś nie tylko artystką, ale także mamą. Nie jest trudno pogodzić te dwa światy?
To dziwne, że tych pytań nie zadaje się mężczyznom. Przecież oni też mają dzieci. Bywa ciężko. W końcu czasami nie ma mnie tygodniami w domu, bo pracuję także poza Warszawą, ale jest to sytuacja tak samo trudna dla kobiety, jak i mężczyzny. Staram się tak zorganizować czas, żeby podzielić go między dom a pracę. Oczywiście często mam bałagan w domu, nie wyrabiam się i mam wyrzuty sumienia, ale nie powiem, że bycie mamą i artystką jest niemożliwe.
Planujesz napisać kiedyś coś dla dzieci?
Od dawna już chodziło to za mną. Pojawiła się taka propozycja, zgodziłam się z przyjemnością. Bolączką polskiego teatru jest fakt, że sztuki dla dzieci zwykle bardziej nadają się dla dorosłych. To się chyba bierze z jakichś niespełnionych ambicji autorów albo reżyserów. A przecież teatr dla dzieci nie jest czymś gorszym, mniej ważnym. To od tych pierwszych przedstawień często zależy, czy młody człowiek pokocha w przyszłości teatr, czy uzna go za kompletną nudę i wybierze playstation.
To prawda. Coś jeszcze w teatrze cię wkurza?
Szufladki. Mówiono o mnie „ta, która prowokuje”, albo „ta, która obraża”. Ludzie mają niesamowitą potrzebę określania. Czy jesteś na lewo, czy na prawo? Czy za Instytutem Teatralnym, czy za Słobodziankiem? Czy wódka, czy koniak? Staram się przed tym uciec, choć nie jest to łatwe. Marzy mi się sytuacja, w której moje sztuki bronią się same.