– Nie mamy prawa śmiać się z Amerykanów, że nie wiedzą, co dzieje się na świecie. Staliśmy się tacy sami – uważa Bartosz Węglarczyk. Podczas huraganu Sandy polskie media pokazywały niemal wyłącznie obrazki ze Stanów Zjednoczonych. A tymczasem Haiti i Kuba są na skraju klęski głodu.
Kiedy huragan Sandy nadciągał nad wybrzeże Stanów Zjednoczonych, polskie media ekscytowały się tym, że w Nowym Jorku zamknięte zostało metro, na dwa dni wstrzymano prace giełdy i ogłoszono tam stan alarmowy. Później najważniejszym newsem stała się, cytowana za polonijnymi portalami, informacja o śmierci policjanta polskiego pochodzenia. Media wydawały się zapomnieć, że huragan dotknął nie tylko Stany Zjednoczone. O Kubie i Haiti, które po przejściu Sandy czeka klęska głodu, przypominają teraz internauci. Karierę robią memy ze zdjęciem zrujnowanej wsi na Kubie i podpisem: "mainstreamowe media, my też mamy przeje… przez Sandy. Z wyrazami szacunku, Kuba".
Mało kamer, mało obrazków
Podczas huraganu Sandy na Haiti zginęło ponad 50 osób, kilkanaście kolejnych na Kubie. Jamajka i Haiti straciły niemal wszystkie uprawy kawy, kukurydzy i bananów. Na wyspach brakuje wody pitnej, z powodu uszkodzeń elektryczności na dużych obszarach nie ma prądu. Dlaczego dramaty jej mieszkańców obchodzą nas mniej, niż zalane metro w Nowym Jorku?
Zdaniem Bartosza Węglarczyka, który przez lata był korespondentem polskich mediów m.in. ze Stanów Zjednoczonych, dużą rolę odgrywa to, że na atlantyckich wyspach po prostu jest mało dziennikarzy. A to oznacza: mało kamer i mało obrazków z rozgrywającego się tam dramatu. – Podobny mechanizm działa przecież także w Polsce. Jeśli coś dzieje się w centrum Warszawy, natychmiast pojawiają się kamery. Po tym, jak zawali się metro, mamy wejścia na żywo, duże analizy, wypowiedzi ekspertów. Ale jeśli coś zdarzy się w małej miejscowości, pewnie zostanie pominięte – mówi Węglarczyk.
Dziennikarz wskazuje jednak także inny powód tego, że przez kilka dni Haiti i Kuba były w medialnych przekazach ignorowane. – Po prostu interesuje nas to, co bliskie – mówi.
Za daleko
Dowodzą tego statystyki. Jeszcze kilka lat temu w pierwszej dziesiątce najbardziej czytanych informacji zwykle znajdowało się kilka wiadomości zagranicznych. Teraz szanse na to są niewielkie. "Dokładne badania fokusowe wśród czytelników odbyły się siedem lat temu. Wtedy wyszło, że zainteresowanie sprawami zagranicznymi jest prawie identyczne, jak sprawami krajowymi, ale to było jeszcze przed erą internetu" – powiedział Jerzy Haszczyński, szef działu zagranicznego "Rzeczpospolitej" w rozmowie z pismem "Kultura Liberalna".
Zdaniem Haszczyńskiego dziś ludzie nie chcą czytać w polskich serwisach o zagranicy, bo, sami mogą dotrzeć do informacji spoza kraju. Nawet jeśli muszą przetłumaczyć je translatorem. Dziennikarz podał przykład oświadczeń prezydenta Rosji. Według jego obserwacji, kiedyś, by do nich dotrzeć, trzeba było mieć świetne kontakty na Kremlu. Dziś wystarczy otworzyć stronę internetową kremlin.ru.
Bartosz Węglarczyk uważa, że zmiana ma jeszcze jedną przyczynę: – Duże zainteresowanie informacjami zza granicy miało swoje źródła w PRL, kiedy wszystkim żyło się mniej więcej tak samo. Byliśmy ciekawi, jak mają inni. Teraz dołączyliśmy do wysoko rozwiniętego świata, więc dopadła nas ta sama tendencja: interesujemy się tylko tymi krajami, które mają z nami jakiś związek. To dlatego chcemy wiedzieć, jakie spustoszenie przynosi Sandy w Stanach, a nie na Haiti – mówi.
Co na żółtym pasku?
Jerzy Haszczyński zauważył w rozmowie z "Kulturą Liberalną", że ostatnim momentem, który był szeroko relacjonowanym przez polskich korespondentów, była wojna w Iraku. Później pojedyncze osoby jeździły jeszcze do krajów arabskich ogarniętych wewnętrznymi konfliktami – kilkoro było w Egipcie, Tunezji i Libii. "Żaden polski dziennikarz nie był w Syrii, a w każdym razie, mimo że konflikt trwa kilkanaście miesięcy, żadne duże medium na serio tego nie obsłużyło" – przekonywał Haszczyński.
Skutki? Mimo że wojna w Syrii wciąż się nie zakończyła, Amnesty International i organizacje humanitarne coraz głośniej wołają o pomoc dla kraju, Polacy interesują się sytuacją tam tylko, kiedy dostaną do przeczytania ciekawostkę taką, jak to, że rebelianci używają do walki PlayStation.
Obowiązek
Bartosz Węglarczyk, obecnie redaktor naczelny "Sukcesu", informacje zza granicy jednak promuje – na Twitterze publikuje nawet kilkanaście wiadomości dziennie. Węglarczyk jako pierwszy dziennikarz w Polsce zauważył i opisał historię Malali Yousufzai, 14-latki, na której afgańscy talibowie próbowali wykonać wyrok za to, że prowadziła bloga opisującego życie pod ich rządami. Donosił też o tym, że znany komik, który naśmiewał się z islamistów został zastrzelony w Mogadiszu, a w Tunezji nasilają się ataki na sklepy, w których można kupić alkohol. Węglarczyk przypomina też od czasu do czasu o aktualnej sytuacji w Syrii. Dlaczego?
– Bo mnie to po prostu interesuje – mówi Węglarczyk. Szybko dodaje jednak, że zainteresowanie zagranicznymi newsami, nawet z pozornie nieznaczących regionów może okazać się w przyszłości bardzo istotne. – W latach 90. nie było popularne zajmowanie się Bliskim Wschodem. Do tych, którzy śledzili rozwój Al-Kaidy mówiono: po co zajmujecie się jakimiś facetami siedzącymi w jaskini? W 2001 roku okazało się, że właśnie ci goście z jaskini wywrócili światowy porządek.
Węglarczyk przyznaje, że często spotyka się z lekceważącym stosunkiem na przykład do Chin. – Jeśli ktoś wyraża się z pogardą o chińskiej gospodarce, powinien natychmiast o niej poczytać – mówi i dodaje, że jego zdaniem interesowanie się sprawami międzynarodowymi ma czasem nawet znamiona obywatelskiego obowiązku. – Gdyby ludzie na Zachodzie nie interesowali się sytuacją w Libii, pewnie do dziś rządziłby tam Kaddafi.