Wydajemy miesięcznie niemal dwa raz więcej na alkohol, niż rocznie przeznaczamy na zakup książek. GUS opublikował dane dotyczące wydatków Polaków na kulturę w 2020 roku, zaś największe emocje wzbudziła tradycyjnie oziębła relacja rodaków z literaturą. Jednak to wspomniane emocje są tu znacznie lepszym wskaźnikiem niż statystyka.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Mam dokładnie 25 złotych i 44 grosze. W Empiku nie stać mnie na przecenioną biografię Dagmary z “Królowych życia”. Nie mogę też pozwolić sobie na książkę kucharską z przepisami do lunchboxów, a profesor “16 godzin” nie nauczy mnie, jak być tatą Maty.
Znajduję jednak przecenione “Dziewczyny z Dubaju” (nie, nie napisała tego Doda). Zostaje mi zawrotna kwota 1,27 zł. Nie stać mnie już nawet na periodyk Biedronki “Kropka TV” (1,95 zł). Na szczęście rossmannowy “Skarb” wciąż jest darmowy.
Ale może źle gospodarowałam pieniędzmi? Na Allegro można kupić książki na wagę. Tematyki ani gatunku wybrać co prawda nie mogę, ale sprzedający zachęca “wyłącznie twardymi okładkami”. Stać mnie na jakieś 12,5 kilo. Czyli trzy książki miesięcznie i około 37 razy więcej niż czyta “statystyczny Polak”.
Za 25,44 zł, czyli kwotę, którą “statystyczna” ja i “statystyczny” ty przeznaczyliśmy przez ostatni rok na książki, można więc wzbić się wysoko ponad przeciętność.
Tymczasem udostępnione przez GUS dane dotyczące wydatków Polaków na kulturę w 2020 roku wzbudziły coroczny festiwal brandzlowania się wykształciuchów.
Która to już edycja, nie pamiętają najstarsi górale, wiadomo natomiast, że event odbywa się dwa razy do roku - gdy Biblioteka Narodowa publikuje dane dotyczące czytelnictwa (od lat wypadamy podobnie: jedna książka rocznie na łeb), a także gdy GUS informuje, ile pieniędzy przeznaczyliśmy na szeroko pojętą kulturę (szeroko, bo nawet abonament i to bynajmniej nie na Netflixa się liczy).
Brandzlowanko przebiega zazwyczaj dwutorowo: autoerotycznie lub apokaliptycznie.
Czytelnik autoerotyczny
Gdyby wykształciuch autoerotyczny miał Tindera, jak amen w pacierzu dałby w opisie “nie jestem taka jak inne”. Ale pewnie nie ma, jako że jest człowiekiem analogowym. Kocha woń papieru (drukowanego), dyskretny urok antykwariatów i pewnie jeszcze rozmyślanie przy lampce czerwonego wina i świetle księżyca. Jest też wyznawcą filozofii "Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka".
Autoerotyczni - pozornie zbulwersowani, a wewnętrznie podnieceni - nie zawiedli i w tym roku. Kwotę 25,44 zł uznali za pretekst, by uchylić światu rąbka swojej niestatystyczności.
“Hihi, nie chcecie wiedzieć, ile ja wydałam na książki” to tylko łagodny zarys góry lodowej. Trudno zdecydować, czy na szczycie powinien wbić pal pan od “Dopiszcie sobie dwa zera i to nawet nie będziecie kwota, którą wydałem” czy może “25 złotych to kpina. Na książki przeznaczam dwa razy więcej tygodniowo”.
Poza tym klasycznie - wyliczenia, że czyta się 3 lub 4 książki miesięcznie, że w domu już za mało półek, że mężowi trzeba mówić, że to pożyczone, że jak tak można żałować pieniędzy. Książki przecież takie mądre.
Czytając smętne wypociny autoerotycznych, można marzyć już tylko o Wielkim Inkwizytorze Czytelnictwa, który sprawdziłby (i najlepiej napisał publicznie), ile książek panowie chwalący się wydatkami rzędu kilku tysięcy złotych zdążyli przeczytać (w tym roku). Albo ile z zaliczonych przez autoerotycznych tytułów to tanie (dosłownie i w przenośni) romansidła/kryminałki lub też poradniki z rodzaju “Tajniki magii świec”. Czytanie ubogaca? Zależy, co się czyta.
Apokalipsa św. Dzbana
Przejdźmy jednak do wykształciuchów apokaliptycznych, których równie dobrze można by nazwać patriotami, choć w mocno innym ujęciu niż rycerze ortalionu ze Straży Narodowej.
Ci tutaj, zamiast chwalić się, ile to nie wydali, martwią się o przyszłość Polek i Polaków. Biadolą, że głupiejemy, że o mój boże, co to będzie i jak tak można. Ostatnio dyskurs apokaliptycznych skręca w dodatku w stronę polityki. No bo na kogo może głosować człowiek, który nie czyta…?
Ano raczej na kogo innego, niż fan pozycji z rodzaju: “Fałszywa pandemia. Krytyka naukowców i lekarzy”, “Polska czy Polin. Sekrety relacji polsko-żydowskich” czy “Tęczowy terror” (żaden z tytułów nie został zmyślony).
Pewnie, że można pucować sobie ego załamywaniem rąk nad “społeczeństwem nieuków” (zwłaszcza, jeśli w swoim mniemaniu się do niego nie należy), albo wywyższaniem się mając za podkładkę liczbę przeczytanych książek.
Tyle że to, czego brakuje wykształciuchom tak autoerotycznym, jak apokaliptycznym to odrobina refleksji.
Niektórzy pamiętają pewnie jeszcze słowa z obwolut polskich wydań “Harry’ego Pottera” - “Jeśli sądzisz, że w dobie komputerów sztuka czytania zanika (...) to niezawodny znak, że jesteś MUGOLEM”.
To cytat z recenzji pierwszej książki Rowling, gdy “doba komputerów” była zupełnie inną dobą niż ta dzisiejsza. Wystarczy wspomnieć, że pierwszy tom “Harry’ego Pottera” wyszedł w Polsce ponad 20 lat temu, a recenzja siłą rzeczy musiała być wcześniejsza.
Internet nie znał jeszcze takich uzależniających tricków jak “wieczny scroll”, personalizacja treści, a (nieistniejące) aplikacje nie wysyłały powiadomień.
W recenzji nie chodziło jednak ani o dobę komputerów, ani nawet o “sztukę czytania”, ale o to, że na rynku pojawiła się książka, w której zaczytywali się ludzie na całym świecie. Do 2018 roku sprzedano 500 mln egzemplarzy - to tak, jak gdyby każdy mieszkaniec Polski, włączając noworodki, kupił po 13 książek Rowling.
Sekret sukcesu był prosty - przyjemność z lektury. A że czytanie może być rozrywką, nie jest wcale takie oczywiste.
Weźmy “statystyczny” dom “statystycznych” Polaków, w którym pełnoletni domownicy czytają książkę rocznie. Matka - kryminał na plaży. Ojciec - vademecum działkowca. Dzieci, które szybciej uczą się przez przykład niż kadzenie, nie kojarzą czytania ze sposobem na spędzanie czasu. Prawdopodobnie nie mają też w domu dostępu do zbyt wielu książek.
No a potem idą do szkoły, gdzie czytać muszą. Lektury bywają napisane nieprzystępnym, a często i niezrozumiałym językiem. Bywają nudne, niedopasowane do wieku (do dziś nie wiem, dlaczego “Pana Tadeusza” musiałam czytać jako 13-latka).
Zaczynają kojarzyć się z nieprzyjemnym obowiązkiem, gdzie chęci niekoniecznie przekładają się na efekty. Bo i co z tego, że się przeczytało, jeśli niewiele się zrozumiało, a potem z testu dostało się tróję na szynach?
Jeśli taka osoba nie trafi na rozgarniętą polonistkę albo na czytających znajomych, z systemu edukacji wyjdzie z przeświadczeniem, że czytanie to nuda, strata czasu i dużo frustracji.
Czytający autoerotyczni i apokaliptyczni nie kumają, że nawet jeśli mają dziś zaledwie 40 lat (a grzmi zwyczajowo głównie grupa 40+), całe ich dzieciństwo i dojrzewanie przypadało na czas, którego “dobą komputerów” raczej nazwać nie można, a przynajmniej nie w Polsce.
W telewizji trzy kanały na krzyż, żadnych mediów społecznościowych, Netflixów i HBO Go, wypożyczalnie wideo tylko w miastach i tylko dla tych, których rodziców stać na magnetowid.
Przy braku przyzwyczajenia do rozrywek zapewniających szybką i niewymagającą skupienia gratyfikację (patrz: internet), nietrudno było zacząć czytać. Skupienie na lekturze było prostsze - rozpraszacze nie rozpanoszyły się jeszcze tak jak już w przypadku dzisiejszych 30-latków, o 20-latkach nie wspominając.
Jesteśmy wypadkową swoich predyspozycji, rodziny: jej możliwości finansowych i kapitału kulturowego, towarzystwa, a nawet miejsca i czasu, w których przyszliśmy na świat. I choć neolibki pewnie podniosłyby rwetes, wskazując na ludzi wybitnych “z nikąd i z niczym” to tylko kapitalistyczny mit self-made mana.
O rzeszach tych, którzy mimo ciężkiej pracy i zdolności nie dostali Nobla, ani nie zarobili nawet miliona, na Wikipedii wszak nie przeczytamy. Analogicznie jest z tak - zdawać by się mogło - trywialną kwestią jak tzw. czytelnictwo. Nie bierze się zazwyczaj z powietrza, z siły woli ani też z lektury artykułu o nawykach milionerów. Jest raczej wynikiem.
I wypadałby tu raczej zapytać, czego wynikiem jest abnegacja brandzlujących się liczbą przeczytanych książek.
Brakiem myślenia krytycznego prowadzącym do wiary w slogany dla ubogich (intelektualnie) w rodzaju “sky is the limit”? Nieumiejętnością myślenia przyczynowo-skutkowego wykraczającego poza schemat wzoru, gdzie wynik czterech (max) składników zawsze daje określoną sumę?
Kochani - noblesse oblige (panowie od 5 kafli na książki na pewno zrozumieją). Jeśli już ktoś chce robić za przedstawiciela “inteligencji”, powinien zdawać sobie sprawę, że nie świadczy o niej dziś ani wyższe wykształcenie ani liczba przeczytanych książek. Już szybciej wiedza, na którą składa się między innymi rozumienie mechanizmów społecznych i empatia.
Gdzie empatia w przypadku wskaźników czytelnictwa? Choćby w braku etykietowania ludzi “gorszych” i “lepszych” na ich podstawie. Przerost kolosalnego ego zazwyczaj na glinianych nogach chodzi.
Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut