Godek i Bąkiewicz. To tak naprawdę ludzie Kaczyńskiego od „brudnej roboty”
Karolina Lewicka
01 listopada 2021, 12:00·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 01 listopada 2021, 12:00
Najpierw był plac Zamkowy, na którym Robert Bąkiewicz zakrzykiwał uczestniczki Powstania Warszawskiego i weterana peerelowskiej opozycji Leszka Moczulskiego, którego aresztowania domagał się w 1981 roku sam Leonid Breżniew i który w ludowych więzieniach spędził kilka lat. Potem była sala plenarna Sejmu, debata o strasznym i nieludzkim projekcie „Stop LGBT”.
Reklama.
W jej trakcie Kaja Godek wręcz zatruwała publiczną przestrzeń nienawistnymi słowami. Obrażała i dehumanizowała osoby homoseksualne, wzywała do tego, by wprowadzić przepisy, które miałyby tę część polskiego społeczeństwa wyzuć z praw obywatelskich, wygumkować czy skazać na ostracyzm. Był to spektakl w swej istocie niemal faszystowski.
Gdyby Bąkiewicz lub Godek nie istnieli, to Kaczyński musiałby ich wymyślić. Tak bardzo są oboje potrzebni obecnej władzy. I nie dajmy się tutaj zwieść publicystycznym opowieściom, że stanowią oni dla rządzących jakikolwiek problem.
Tak było, ale dawno temu, wtedy, gdy PiS był w opozycji i zapamiętale się kamuflował – ukrywał swe prawdziwe intencje i zamiary. Wówczas Jarosław Kaczyński tak bardzo dystansował się do Marszu Niepodległości, że aż 11 listopada wyjeżdżał z Warszawy, byle tylko nie skleić się ze scenami z ronda Dmowskiego.
PiS obchodziło wtedy kolejne rocznice odzyskania przez Polskę niepodległości w Krakowie, ale już w 2018 roku Jarosław Kaczyński, razem z premierem i prezydentem, szli tą samą co Bąkiewicz trasą i de facto na czele jego pochodu.
Także fundamentalistyczne zapędy Kai Godek nie były PiS-owi na rękę przed 2015 rokiem, ale tu sprawa była prosta – PiS bez zbytniej ostentacji podnosił rękę za skierowaniem jej projektów ustaw do prac w komisjach sejmowych, mając pewność, że większość PO-PSL nie pozwoli na ich uchwalenie, stąd część odium na PiS nie spadnie.
Wszystko się jednak zmieniło, gdy PiS wziął władzę. Kaja Godek wyczuła to instynktownie i natychmiast zaapelowała do premier Beaty Szydło: „Wraz z nadejściem nowej władzy pojawiła się nadzieja, że postulat ochrony życia doczeka się realizacji, i że nowy rząd sam zadba o to, by poprawić polskie prawo”. PiS był gotów.
Kiedy jednak we wrześniu 2016 roku skierował projekt „Stop aborcji” do dalszych prac legislacyjnych, przez całą Polskę przetoczyły się czarne protesty. Wówczas obóz władzy ugiął się pod społeczną presją i wyrzucił projekt do kosza. Ale jednocześnie nadal czekał na sprzyjający moment.
Za drugim razem, kiedy to sprawa została oddana do uregulowania Trybunałowi Konstytucyjnemu, już się nie cofnął, choć społeczeństwo znowu tłumnie wyległo na ulice. Wówczas do wymownej i wręcz symbolicznej sceny doszło przed budynkiem Trybunału.
Po tym, jak zapadło orzeczenie o likwidacji przesłanki, dającej kobiecie prawo do aborcji, gdy płód jest nieuleczalnie chory lub uszkodzony, roześmiana Kaja Godek zaczęła być podrzucana do góry przez swoich współpracowników. Triumfowała.
Także teraz Kaja Godek może być dobrej myśli. Może jeszcze nie dziś, może jeszcze nie jutro uda się przeforsować prawo dyskryminujące osoby LGBT, ale niewykluczone, że PiS kiedyś się na taki ruch poważy. Nie bez powodu prowadzi przecież od ponad dwóch lat zorganizowaną nagonkę na gejów i lesbijki. Szykuje grunt.
Najpierw zohydzić, potem wykluczyć ze wspólnoty. I dzięki temu odpłacić się kościelnym hierarchom za ich wkład w promowanie dobrej zmiany. Oraz dać upust swoim własnym przekonaniom, które zatrzymały się w okolicach XIX wieku, kiedy za homoseksualizm karano więzieniem lub „leczono” z niego drastycznymi metodami.
Poglądy Kai Godek są po prostu poglądami dużej części PiS-u. Nie przez przypadek poseł tej partii Piotr Kaleta wykrzykiwał z sejmowej mównicy, że „chce być w średniowieczu, bo to był normalny czas naszej polskości”. Jakaś zwyrodniała forma konserwatyzmu, z upośledzoną rolą kobiet, marzy się i Kai Godek, i Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Weźmy teraz casus Roberta Bąkiewicza. Warto tutaj wrócić do niewielkiej objętościowo, ale niezwykle ważnej poznawczo książki „O tyranii. Dwadzieścia lekcji z dwudziestego wieku”.
Autor, brytyjski historyk Timothy Snyder pisze w niej tak: "Większość rządów stara się utrzymać monopol na przemoc bez względu na okoliczności (…) Gdy do przemocy uciekać się mogą także podmioty inne niż państwo, nie da się przeprowadzać demokratycznych wyborów, rozstrzygać spraw w sądach ani uchwalać i egzekwować przepisów. Właśnie dlatego partie i ludzie, którzy pragną osłabienia demokracji, tworzą i finansują stosujące przemoc organizacje o charakterze politycznym."
Robert Bąkiewicz i jego przyboczni są taką przybudówką rządzącej partii, rwącą się do bitki, niezwykle – jak pokazują wydarzenia ostatnich miesięcy – dla prezesa przydatną.
Bo kiedy rok temu Jarosław Kaczyński w orędziu stylizowanym na gen. Jaruzelskiego wzywał do „obrony polskich kościołów”, jedynym, który na to wezwanie odpowiedział był Bąkiewicz. Widzieliśmy później jego osiłków w kominiarkach przed kościołem św. Aleksandra na Placu Trzech Krzyży, a sam Bąkiewicz miał własnoręcznie zepchnąć ze schodów kościoła św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu aktywistkę Zielonych.
Akt oskarżenia przeciwko niemu trafił właśnie do warszawskiego sądu i Bąkiewicz odpowie za naruszenie nietykalności osobistej bezbronnej kobiety.
Kiedy z kolei latem tego roku Jarosław Kaczyński znów zaczął straszyć nas uchodźcami, to jednym, który zameldował się na polsko-białoruskiej granicy, by pomagać Straży Granicznej w wyłapywaniu ludzi, był Bąkiewicz.
To także on zagłuszał protest na placu Zamkowym w ramach własnej demonstracji „w obronie suwerenności”. I to on protestował przed siedzibą TSUE w Luksemburgu przeciwko „ingerowaniu unijnych instytucji w polskie sprawy”. To Bąkiewicz atakuje TVN, którą to stację określa mianem „realizującej niepolskie interesy”.
To on podbija rządową narrację o Donaldzie Tusku. W wywiadzie dla Radia Maryja przekonywał ostatnio, że były premier wrócił do polskiej polityki, by „realizować niemieckie imperialne interesy wymierzone przeciwko Polsce”. Bąkiewicz robi to, co robi PiS i co jest tej władzy na rękę, tyle, że jeszcze mocniej i bardziej dosadnie.
A jeśli ktoś zostanie skrzywdzony, to wtedy PiS może się od Bąkiewicza wizerunkowo odciąć, przy czym korzystny dla tej władzy proces zastraszania społeczeństwa będzie postępował.
Według badacza ekstremizmów politycznych, dr. Przemysława Witkowskiego, Bąkiewicz odgrywa po prostu „rolę ekspozytury PiS-u, która jest gotowa robić to, czego nie wypada robić policji lub wojsku”. Za to wszystko Bąkiewicza promują media rządowe i z rządem sympatyzujące, a organizacje z nim związane otrzymały z państwowego budżetu już ponad trzy miliony zł. Czekają na więcej.
PiS od lat hoduje i Kaję Godek, i Roberta Bąkiewicza. Są aktorami wynajętymi do odgrywania roli, której PiS (jeszcze?) odgrywać nie chce. Przesuwają granice tego, co jest dopuszczalne na publicznym forum. Wytwarzają atmosferę strachu, upowszechniają skrajne myślenie, działają na rzecz radykalizacji. A przy okazji degenerują to, na co się powołują i czym się podpierają: chrześcijaństwo i patriotyzm.
Kaczyński, Godek i Bąkiewicz to zgodni towarzysze podróży ku Polsce autorytarnej i fundamentalistycznej.