Przez połowę dorosłego życia czułam się gruba, mimo że nigdy nie miałam nadwagi. Gdy byłam nastolatką kobiety, które pojawiały się w kolorowych magazynach i na billboardach nosiły wyłącznie rozmiary XS i XXS. W sieciówkach często nie mieściłam się w spodnie w rozmiarze M, a L (large) traktowałam jako opis swojego ciała. Od tamtej pory wiele się zmieniło, ale modelek noszących popularne wśród "zwykłych" kobiet rozmiary – 38, 40, 42 – jest dziś mniej niż tych plus size.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Dobrą dekadę temu sieciówki ze średniej półki cenowej przeżywały w Polsce złoty wiek. Warszawskie centra handlowe dzieliły się już nie tylko na te, gdzie wokół wielkopowierzchniowego supermarketu powstawało kilkanaście sklepów (jak przy zamkniętym ostatnio Tesco Kabaty) i na zbudowane na przełomie wieków Promenadę i Galerię Mokotów, które w swoich początkach uchodziły za luksusowe.
Dużo sklepów, mało rozmiarów
Do Polski co i rusz wchodziły nowe marki, żeby wymienić Bershkę, Mango, River Island czy Top Shop, zamiast jak ostatnio raczej zwijać interesy (Marks&Spencer, Vagabond, GAP, Aldo, Cubus czy wspomniane już River Island i Top Shop).
Ciałopozytywność nie istniała. W reklamach nie pojawiały się ciała spoza kanonu, zresztą jeszcze szczuplejszego niż ten dzisiejszy. O Kim Kardashian nikt w Polsce nie słyszał, a żadna dziewczyna nie chciała mieć ud jak Beyonce, wolała raczej jak Kate Moss.
Zresztą Beyonce, podobnie jak Jennifer Lopez uchodziły za tzw. kobiety przy kości. Z prostego powodu – w mainstreamowym show biznesie nie było wówczas nikogo innego o pełnych kształtach.
Wychowanie do życia w fatfobii
Co czwarta nastolatka w Polsce uważa, że jest za gruba. Kilkanaście lat temu nie było inaczej, a zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że obraz własnego ciała mógł być jeszcze mniej realny, zważywszy na inne wzorce piękna i fakt, że odsetek nastolatków z nadwagą lub otyłością był niższy niż dziś (między 2009 a 2018 zwiększył się o niemal 7 punktów procentowych).
Pamiętam popłoch przed ważeniem w szkole. Nie pamiętam za to, żeby którakolwiek z koleżanek z klasy w gimnazjum czy liceum miała choćby nadwagę. Ważyłam 10 kilo mniej niż teraz, ale uważałam się za grubą, czego nie powiedziałabym dziś o sobie, doedukowana o takie pojęcia jak przywilej szczupłości.
Nie mam problemu ze znalezieniem w pierwszym lepszym sklepie swojego rozmiaru, mieszczę się na standaryzowanych fotelach, a obcy ludzie i lekarze nie komentują mojej wagi. To wszystko przywileje, których nie widzi się, jeśli ktoś ci ich nie pokaże palcem.
Co zatem kazało mi przez pół dorosłego życia myśleć, że jestem gruba? Między innymi sieciówki i reklamy tychże. Gdy byłam nastolatką, dostępne w sklepach rozmiary kończyły się przeważnie na XL (42), a znacznie łatwiej niż XXL było znaleźć XXS.
Zazwyczaj miałam więc do czynienia z pięciostopniową skalą, w której nazwa ostatniego stopnia brzmiała "extra large" (super wielki). Tzw. vanity sizing, czyli obniżanie rozmiarówki, by klientki wychodziły ze sklepu zadowolone, że zmieściły się w mniejszy rozmiar, tyczyło się głównie marek skierowanych do dorosłych kobiet, nie zaś nastolatek.
Co z tego, że w Zarze nosiłam 36, skoro w ulubionych sklepach metka pokazywała 40 (które często było w dodatku największym dostępnym rozmiarem).
Nie miałam w swoim otoczeniu osób grubych, nigdy też nie widziałam modelki z pełnymi udami i pupą, która przypominałaby mnie.
Zdałam się więc na osąd z metki – nosiłam "large", czyli byłam "wielka". Pamiętam, że sprawdzałam na kilku stronach, jak policzyć BMI, bo byłam przekonana, że osoba, której rozmiar jest "wielki" musi być otyła albo przynajmniej mieć nadwagę, więc źle liczę. Mania szczupłości nie dotyczyła jednak wówczas wyłącznie nastolatek.
Tylko 12 lat, a trochę Średniowiecze
W 2009 roku amerykańska edycja magazynu "Glamour" opublikowała sesję zdjęciową i artykuł poświęcony modelkom "plus size". Z dzisiejszej perspektywy trudno zdecydować, co wydaje się bardziej kuriozalne.
Fakt, że na zdjęciu (polecam kliknąć) zostało uwiecznionych siedem szczupłych kobiet, czy może to, że dziennikarka pyta o opinię na ich temat profesor medycyny, całkiem jak gdyby były niezwykłymi eksponatami.
Wykładowczyni Columbia University analizuje wzrost i wagę jednej z bohaterek tekstu, by podsumować, że BMI jest u niej na granicy prawidłowej wagi, więc nie mamy tu do czynienia z "promocją otyłości" (mały spoiler: nie da się wypromować czegoś, czego nikt by dla siebie nie chciał).
Czy ktokolwiek z prasy kobiecej zastanawiał się wówczas nad liczeniem BMI modelek w rozmiarze "zero" (32), które zważywszy na wzrost, pokazałoby pewnie niedowagę? Nie sądzę. W tym samym tekście pracownik agencji modelek tłumaczy, że rozmiar 36 (S) jest już właściwie rozpatrywana jako "plus size", a dla takich modelek nie ma za wiele pracy.
Jedna z nich (rozmiar 42) opowiada, że zarabia przy lookbookach dla sklepów z dużymi rozmiarami, a że jej modelingowy "plus size” ma się nijak do realnego, na sesje nosi ze sobą specjalne poduszki mające imitować biust, brzuch i biodra. Większych modelek w branży po prostu nie było.
Rok później w pokazie Chanel pójdzie pierwsza modelka "plus size" w historii marki, a media będą pisały o "rewolucji". Jaki rozmiar nosi wówczas mierząca 175 cm Crystal Renn? Ano 38.
Polskie portale skierowane do kobiet piszą o szansie dla "puszystych". Szansa jednak jest czysto hipotetyczna. Przez kolejne 10 lat w pokazie Chanel nie pojawi się już żadna podobna modelka, a sama Crystal Renn zamiast zostać pierwszą twarzą body positive schodzi do rozmiaru 32/34 i z sukcesami kontynuuje pracę w branży.
Nowa fala
W końcu na wybiegach – chociaż znacznie częściej w kampania reklamowych – zaczynają pojawiać się modelki plus size z prawdziwego zdarzenia. Kobiety niemieszczące się w standardowej sieciówkowej podziałce 34-44, która w środku ma M (medium size).
Figura Kate Moss przestaje być jedynym obowiązującym wzorcem piękna na rzecz pełniejszych kształtów a la siostry Kardashian, zaś kultura popularna zaczyna fetyszyzować wydatne pośladki. Kanon się poszerza, tyle że nadal nie ma w nim miejsca dla ciał zwykłych kobiet. Sylwetka klepsydry jest w końcu równie nieosiągalna dla przeciętnej dziewczyny co figura modelki.
Crystal Renn nie dostałaby dziś łatki "modelki plus size", ale dziewczyn, których nie nazwalibyśmy ani chudymi ani grubymi, wciąż próżno szukać na billboardach i wybiegach. A to takich kobiet jest najwięcej – jeździmy z nimi autobusami, mijamy na ulicach, pracujemy z nimi, znamy je ze szkoły.
W Wielkiej Brytanii, gdzie 64 proc. społeczeństwa ma nadwagę lub choruje na otyłość "statystyczna kobieta" nosi rozmiar 44. Jaki może być w nieco "szczuplejszej" Polsce? Nietrudno się domyślić, że raczej nie będzie to 36 ani 46 (rozmiar Ashley Graham, najbardziej wziętej modelki plus size w historii).
Bodajże jedyną dziewczyną "midsize" (w średnim rozmiarze), która robi dziś poważną karierę w modelingu jest Holenderka Jill Korteleve nosząca 40/42. Strona models.com – największy branżowy portal zajmujący się modelingiem – umieścił ją w prestiżowym rankingu 50 topmodelek (znalazły się w nim oprócz niej także dwie modelki plus size we właściwym rozumieniu tego terminu, ale już żadna inna modelka midsize).
Podczas ostatnich tygodni mody prezentującymi kolekcje na sezon wiosna/lato 2022 Korteleve pojawiła się aż na 11 wybiegach. Rekordzistki w rozmiarach zero zrobiły po 34 i 28 pokazów, ale większość pracujących aktualnie modelek nie przekroczyła nawet magicznej dziesiątki. Rok wcześniej Holenderka została drugą po Crystal Renn modelką w "niestandardowym" rozmiarze, na której zatrudnienie zdecydował się dom mody się Chanel.
Mimo to, gdy Zara, która już wcześniej angażowała do swoich lookbooków choćby kobiety po czterdziestce, ogłosiła, że Jill Koteleve będzie ich pierwszą modelką w większym rozmiarze, w sieci zawrzało.
Dziewczyna nosząca 40/42 jako przykład ciałopozytywności? Wolne żarty i fatfobia. Cóż, ja tam się cieszyłam, bo podobnie jak miliony kobiet przeciętnych rozmiarów po raz pierwszy w życiu zobaczyłam w kampanii znanej marki dziewczynę, której ciało było podobne do mojego. Bez ud wyglądających jak połowa moich, ani też czterech fałd na plecach.
Znikające ciała
Aktywistki z nurtu body positive dużo mówią o tym, jak ważna jest reprezentacja. Trudno uważać swoje ciało za ładne, albo chociaż "w porządku", jeśli w szeroko pojętych mediach nie ma modelek, aktorek, piosenkarek ani nawet prezenterek telewizyjnych o podobnych figurach. Podobnie jak trudno marzyć o zostaniu premierką, prezydentką czy naukowczynią, jeśli nie znamy takich przykładów.
Modelki midsize w moim odczuciu znacznie lepiej rezonują (a raczej – rezonowałyby, gdyby były zatrudniane) z potrzebą reprezentacji z prostego powodu – mają kogo reprezentować w znacznie większym stopniu niż otyła modelka Tess Holiday nosząca rozmiar 52 albo chude dziewczyny, które wciąż przeważają w pokazach i kampaniach największych domów mody i sieciówek.
Nieważne, czy modelka midsize nosi rozmiar mniejszy lub większy niż nasz. Ważne, że nie kreuje nieosiągalnego kanonu piękna, który sprawia, że czujemy się niewystarczające.
Dziś nie mam już problemu ze swoim rozmiarem. Może to kwestia dojrzałości, może sprawka body positive, a może po prostu zmieniający się dyskurs medialny na temat kobiet i ich ciał.
Ale nie zmienia to faktu, że chciałabym widzieć na billboardach kobiety o ciałach "urealnionych", podobnych do tych, które widzę na co dzień.
Chciałabym sklepów internetowych, w których modelka niekoniecznie ma zawsze "180 i nosi rozmiar 34", bo najzwyczajniej w świecie trudno wyobrazić sobie, jak dany ciuch będzie wyglądał na kimś o 10 cm niższym i dwa rozmiary większym. No i chciałabym, żeby wizerunki kobiet z okładek i wielkoformatowych reklam nie dołowały dziewczyn z co wątlejszą samooceną.
Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut