Od kobiety prędzej można wyciągnąć informację, ile zarabia, niż dowiedzieć się, ile waży. W głowach mamy zakodowane, że 50 kilo jest okej, a 70 to już zdecydowanie za dużo. Niezależnie od tego, czy mowa o osobie mierzącej 158 cm, czy takiej, która ma 180 cm wzrostu. Za ten brak edukacji i zdrowego stosunku do własnego ciała winę ponosi między innymi polska szkoła. W wielu podstawówkach publiczne ważenie i porównywanie wagi było i jest standardem.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Z raportu Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) sprzed kilku lat wynika, że ponad 50 proc. dziewczynek w Polsce uważało się za "zbyt grube", mimo że tylko 10 proc. z nich miało nadwagę lub było otyłych
Dla porównania: w 2016 roku w Finlandii i Portugalii około 40 proc. dziewczynek chciało schudnąć, ale w tych krajach nieprawidłową wagę miało ponad dwa razy więcej dziewczynek niż w Polsce
W polskich szkołach od lat odbywają się tzw. pomiary antropometryczne. W teorii mają służyć wyłuskaniu dzieci o nieprawidłowej wadze (niedożywionych lub z nadwagą/otyłością)
W praktyce dzieci wystawione na publiczne porównywanie "miar i wag", często bez żadnego kontekstu edukacyjnego, uczą się przede wszystkim niezdrowego stosunku do swojego ciała i wagi
Z badania amerykańskiego Melrose Center wynika, że aż 30 proc. dziewczynek między 10. a 14. rokiem życia odchudza się. Najczęściej nie mają nawet podstawowej wiedzy o żywieniu
Polskiemu systemowi szkolnictwa wiele można zarzucić. Brak edukacji seksualnej, niewystarczającą opiekę psychologiczną, przeładowanie programów. Tymczasem dzielny stróż młodzieńczych ciał, miłościwie nam panujący Minister Edukacji Przemysław Czarnek, postanowił zabrać się za odchudzanie dziewczynek.
Gdyby zaś chwilę pogoogle’ował, albo nawet tylko zajrzał na stronę kolegów z NFZ-u, mógłby dowiedzieć się też, że statystycznie to chłopcy częściej mają problem z wagą niż dziewczynki.
Z raportu NFZ "Cukier, otyłość – konsekwencje" przeprowadzonego trzy lata po wspomnianym badaniu WHO, wynika, że nadwagę ma już 31 proc. chłopców i 20 proc. dziewcząt, a na otyłość choruje 13 proc. chłopców i tylko 5 proc. dziewczynek. Za to te ostatnie, w przeciwieństwie do kolegów postrzegają się jako "grube" i wyrażają chęć odchudzania już jako kilkulatki. Często bez żadnego związku ze stanem faktycznym.
Hipotetyczne przyczyny można oczywiście mnożyć – kultura diety bombardująca nas z mediów, wiecznie odchudzająca się i negatywnie mówiąca o swoim ciele matka, przekłamujące rzeczywistość zdjęcia na Instagramie i sesje w kolorowych magazynach. Faktem jest, że do negatywnego obrazu własnego ciała swoje trzy grosze dokłada i polska szkoła. Jak? Choćby rytualnym ważeniem, które w wielu szkołach odbywa się grupowo, a wyniki pomiarów są odczytywane publicznie.
"Patrz, jakie mam ohydne udo"
– Nie powiedziałabym chyba, że to było upokarzające, raczej bardzo stresujące. Tak jak bym szła na klasówkę, do której nie mam jak się przygotować. Pamiętam, że Magda, moja koleżanka z ławki, powiedziała, że przez cały dzień nie będzie nic piła i jadła, żeby mniej ważyć. Ja też tak chciałam, ale nie wytrzymałam i w końcu wypiłam sok – wspomina Paulina.
Miała wtedy 11 lat i była szczupła. Nie pamięta, żeby przed ważeniem w szkole przyszło jej kiedyś do głowy sprawdzanie, ile waży. Potem robiła to już regularnie.
Większość dziewczynek z klasy Pauliny uznała w dniu ważenia, że w dobrym tonie jest narzekać na to, jakie są grube. Siedziały w podkoszulkach u pielęgniarki i mówiły: "patrz, jakie mam ohydne udo" albo "ty jesteś chuda, zobacz na mój brzuch".
Nie narzekały tylko dziewczynki, które naprawdę były przy kości. Może dlatego, że te rozmowy sprowadzały się do pocieszania koleżanek? Gdyby taka Sylwia powiedziała "ale jestem gruba", mogłaby nie usłyszeć w odpowiedzi: "wcale że nie".
Paulina: Nie pamiętam już, ile pokazała waga, ale pamiętam, że pięć kilo więcej niż ważyła moja najlepsza przyjaciółka Magda. Byłam od niej o pół głowy wyższa, ale 11-latka nie rozumie zależności między wagą a wzrostem. Dostaje jakiś pomiar i myśli, że im więcej tym gorzej. Szkoła przyzwyczaja do oceny w formie cyfry, która określa to, kim jesteś i jaka jesteś, a tu nagle ktoś wprowadza nowe liczby – wagę i wzrost. Traktujesz je jako kolejną ocenę, czyli informację o sobie.
Paulina z niejakim zawstydzeniem wspomina, że cieszyła się, bo w klasie była Sylwia. A Sylwia była naprawdę gruba.
– Do gabinetu pielęgniarki chodziłyśmy podzielone na dwie grupy. Chłopcy nie bardzo interesowali się tym, ile waży która z nas, ale nie dotyczyło to Sylwii. Dziewczyny z grupy, w której była Sylwia od razu zaczęły dostawać liściki z pytaniami "ile". Większość nie chciała powiedzieć, ale w końcu któraś się wygadała i wiedzieli już wszyscy. Nie pamiętam za bardzo, żeby Sylwii ktoś dokuczał wcześniej. Za to fakt, że waży niemal 20 kilo więcej niż najszczuplejsze z nas fascynował i śmieszył – opowiada Paulina.
Przy kolejnym ważeniu i mierzeniu, bodajże w VI klasie, wychowawczyni zapowiedziała, że Sylwia pójdzie do gabinetu pielęgniarki tylko z Weroniką, która miała dużą niedowagę.
Paulina: Wiadomo, że chodziło o to, żeby jakoś ochronić Sylwię przed wyśmianiem, ale w ten sposób została tylko dodatkowo napiętnowana. Dopiero po latach widzę, jakie to wszystko były przemocowe. Nie zgodziłabym na pewno, żeby moje dziecko uczestniczyło w czymś takim.
Nie lepiej rytualne ważenie i mierzenie wspomina 33-letnia Agnieszka. W jej szkole gabinet pielęgniarki był właściwie kanciapą, więc woźny przynosił wagę na salę gimnastyczną. Tam mogło zmieścić się dużo osób na raz.
– Przebierałyśmy się w stroje gimnastyczne, żeby ważyć mniej. Chyba po pierwszej turze, rodzice zaprotestowali przed wyczytywaniem wagi i wzrostu na głos i każdy dostawał karteczkę z wynikami pomiarów – opowiada Agnieszka.
Tyle że karteczki na niewiele się nie zdały, bo wszyscy starali się podejrzeć, co jest na nich napisane i od razu rozgadywali reszcie.
– Byłam mała i chuda, ale ściskałam tę karteczkę w dłoni, żeby nikt przypadkiem nie zobaczył, ile ważę. Wyśmiewano nawet nie te osoby, które były przy kości, ale te, które odstawały. Chodziłam do klasy z Beatą. Była wysoka, chuda i bardzo wysportowana – trenowała siatkówkę. Po ważeniu dostała przezwisko "mutant". Nikt nam nie tłumaczył, co to znaczy prawidłowa waga, albo że osoba, która jest bardziej umięśniona będzie ważyła więcej.
Agnieszka nie tylko bała się, że ktoś zobaczy jej karteczkę, ale sama nie chciała na nią patrzeć, bo uważała, że jest za gruba. Zrobiła to dopiero w domu.
– Nie pamiętam już, ile miałam wtedy wzrostu, ale wiem, że ważyłam 41 kilo i pomyślałam, że jestem "spaślakiem" i powinnam się odchudzać. Nie muszę chyba dodawać, jakie pojęcie o odchudzaniu ma 13-latka. W skrócie myślałam, że chodzi o to, żeby się głodzić.
Wbrew pozorom takie doświadczenia nie były wcale wyłącznie udziałem kobiet, które są już po trzydziestce i czterdziestce. Irmina w 2008 roku miała 12 lat. Odchudza się właściwie całe dorosłe życie, mimo że jest bardzo szczupła.
– Zaczęłam dojrzewać wcześniej niż koleżanki. Miałam spory biust, biodra. Generalnie ta nowa figura mi się podobała, dziewczyny zazdrościły mi, że noszę już stanik. No a potem przyszło ważenie. Moje ciało podpięte pod liczbę w zestawieniu z innymi liczbami nie wydawało mi się już okej. Nawet nie chodziło o to, że myślałam, że jestem brzydka. Raczej to było przekonanie, że moje ciało jest "złe", bo waży więcej niż ciała koleżanek – opowiada Irmina.
Jak wszystkie poprzednie bohaterki tego tekstu, wagę miała w normie. Inaczej było tylko z Olą. Zawsze była najdrobniejsza i najniższa w klasie. Mama poiła ją specjalnym syropem i ziółkami na lepszy apetyt, ale nie bardzo pomagało. I tak miała niedowagę.
Najlżejsi będą najlepszymi
– W podstawówce ekscytują nawet szczepienia – a to ktoś będzie bał się igły, a to zemdleje. Publiczne ważenie i mierzenie wspominam o tyle okropnie, że tworzy sytuację, w której jesteś porównywana i porównujesz się do innych. Jest jakaś skala, jakieś centyle, jakieś liczby, których dorośli nie pomagają zrozumieć, tylko rzucają w stronę dzieciaków. Więc dzieciak interpretują to po swojemu – że najlepiej być jak najwyższym i ważyć jak najmniej – wspomina Ola.
W tej skali wypadła dobrze, bo i niska waga była "ważniejsza" niż wysoki wzrost. Ale już sama sytuacja była krępująca. Ola ze względu na wzrost była w szkole traktowana jak maskotka. Taka klasowa "dzidzia", bo i nie wyglądała na swój wiek.
Przed WF-em wszystkie dziewczyny przebierały się szybko i często odwrócone do ściany. A w gabinecie pielęgniarki siedziały na ławeczce w majtkach i podkoszulkach. Ola mogła przyjrzeć się koleżankom i poczuła się przy nich bardzo źle. Mała, chuda, bez bioder, biustu, wcięcia w talii. Po prostu nieładna. Nie to, co koleżanki, które podobały się chłopakom.
Ola: Jasne, że dziewczyny przy kości miały gorzej – obca dorosła osoba, jaką w końcu była dla nas pielęgniarka, komentowała publicznie ich wagę i wygląd. A co ma zrobić z nadwagą dzieciak? Może się tylko wstydzić. Nie zmienia to faktu, że większość nastolatek czuje się w takiej sytuacji okropnie, niezależnie od tego, ile waży. Myślę, że dla dorosłych kobiet coś takiego byłoby bardzo krępujące. Tyle że dorosła kobieta mogłaby powiedzieć, że nie chce być w gabinecie w towarzystwie 10 innych osób.
Nie trzeba być magistrem psychologii, żeby wiedzieć, że samoocena dorastających dzieci jest wyjątkowo krucha. W szczególności zaś wstydzą się swoich ciał. Tymczasem w polskich szkołach od lat praktykuje się porównywanie wyglądu pod płaszczykiem antropometrii. Pielęgniarka nie musi nawet nic mówić, bo postawione w takiej sytuacji dzieciaki ocenią się same. Są ważone, mierzone i informowane, czy wypadły "dobrze" czy "źle". I to w aspekcie, na który mają ograniczony wpływ. Takie tam drobne barbarzyństwo dnia codziennego.
Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl