Polskie reklamy już od dawna rządzą się swoimi niepisanymi prawami, które trudno pojąć przeciętnemu odbiorcy. Panie spacerują z płynem do płukania w torebce, a panowie podrywają płeć piękną zapachami spod pachy. W tle prócz irytującego lektora zawsze sączy się jakaś piosenka. Czasami zyskuje ona rolę narratora półminutowego spotu, co nie zawsze kończy się dobrze dla naszych głów i wspomnień. Grzechy śpiewanej reklamy są bardzo liczne.
To nie jest nowy trend – reklamy wykorzystujące znane utwory są popularne od lat. Kayah, która na nowo zaśpiewała „Supermenkę” dla obuwia Inblu zarzekała się, że
dojdzie tam, dokąd zmierza. Trudno mi powiedzieć czy spełniła obietnicę, lecz współtworzyła kanon polskiej reklamy śpiewanej, w której znane i lubiane utwory ulegają ewolucji i stają się groteskowymi piosenkami zachwalającymi produkty.
– Odpowiedź na pytanie, dlaczego wykorzystywane są piosenki które znamy, zawarta jest w filmie "Rejs", w dialogu, którego nie będę cytował, bo wszyscy go znają – komentuje zjawisko Jakub Żulczyk, pisarz i krytyk popkultury.
Aleksandra Żmuda, dziennikarka muzyczna, didżejka kolektywu Double Trouble i blogerka naTemat ma własną opinię dotyczącą sprzedawania muzyki do celów
reklamowych: – Sprzedaż przez szanowanego artystę utworu do reklamy jest porównywalna z tym, kiedy dobry aktor gra w kiepskiej telenoweli - można człowieka za to nienawidzić, ale prawda jest taka, że i artysta musi coś włożyć do garnka – mówi.
Kilka dobrych lat temu na wyżyny absurdu wspięła się firma Bonduelle, która zaproponowała nam klasyki w wersji groszków i ziaren kukurydzy. Lekko psychodeliczne „I'm singing in the rain” czy „Zielono mi” niestety na dobre wbiły się w głowę wielu osobom.
Ale reklama śpiewana to nie domena lat 90. W tym roku Proliver reklamował się w radiu hitem „Koko koko” w odpowiedniej aranżacji. Ta straszyła kilka dobrych tygodni słowami: weź Proliver ohohoho, on ma cenę nie wysoką! Tekst i wykonanie raczej odstraszały niż zachęcały do kupna czegokolwiek. Chodź fakt, wątroba może zacząć boleć od takich krzyków.
Dlaczego więc ktokolwiek godzi się na to, by kultowe „Les Champs-Elysees” zamieniały
się w potworka z reklamy Intermarche? – Zupełnie tego nie rozumiem: wykorzystywanie znanej czy kultowej melodii, dokładania do niej debilnych słów, które wyśpiewuje pani sprzątająca kibel – obrusza się Żmuda.
Ciężko nie podzielać jej opinii. Te reklamy są najtańszym pomysłem na rozbawienie publiki. Banalne, wydaje się, że pisane na kolanie słowa, infantylna melodia i słodki śpiew potrafią nieźle zemdlić nawet najwytrwalszych. – Te reklamy są kaleczone, bo trwają 15 albo 30 sekund, to dużo krócej niż standardowa piosenka – tłumaczy Żulczyk.
Czy to oznacza, że muszą być tandetne? Niekoniecznie. Kasia Kowalska układając utwór na potrzeby reklamy telewizyjnej jednego z banku zdecydowanie żenująca nie była. Sama kampania z wykorzystaniem różnych gwiazd muzyki była znośna – nawet biorąc pod uwagę dobór niezbyt wyrafinowanych gwiazd.
– Czy to drażni, czy zachęca? Po mnie akurat spływa – deklaruje Żulczyk swoje podejście do śpiewanych reklam. Żmuda reaguje bardziej emocjonalnie: – jeśli jest to reklama Ajaxu w rytm na przykład kawałka opery „Carmen” to już nóż otwiera mi się w kieszeni. Za takie wyczyny powinno się wieszać… – mówi. Szczęśliwie zawsze można zmienić kanał.