Minister zdrowia Adam Niedzielski zapowiedział, że jeśli do połowy grudnia liczba chorych na COVID-19 będzie rosła, to rząd wprowadzi obostrzenia. Pytanie tylko, czy nie będzie za późno, patrząc na obecne liczby nowych zakażonych. Zdaniem profesora Andrzeja Matyi restrykcje powinny być wprowadzone już dawno. Rząd tego nie zrobił tylko i wyłącznie przez kwestie polityczne.
Z jednej strony to oznacza, że Polaków mogą czekać kolejne święta z obostrzeniami. Być może od początku taki był plan rządzących, żeby - jak w ubiegłym roku - ograniczyć rodakom przemieszczanie się w czasie Bożego Narodzenia i w ten sposób uniknąć wzrostu liczby zakażeń.
Z drugiej strony gigantyczny przyrost nowych zakażeń mamy już teraz. I już w tej chwili sięgają one prawie 25 tysięcy nowych przypadków dziennie. Przy takiej sytuacji epidemicznej w tamtym roku już dawno był wprowadzony ogólnopolski lockdown. Teraz, przy przepełniających się szpitalach i rosnącej liczbie zgonów, rząd myśli o obostrzeniach, które wprowadzi najwcześniej... za miesiąc.
Inne kraje europejskie już wcześniej zaostrzyły restrykcje covidowe. Słowacja wprowadziła lockdown dla niezaszczepionych, a Austria poszła o krok dalej, bo dodatkowo od lutego przyszłego roku dodatkowo wprowadza obowiązek szczepień na COVID-19.
Dlaczego więc w Polsce rząd tak długo zwleka z obostrzeniami i broni się rękami i nogami przed nakładaniem restrykcji na osoby niezaszczepione? Z tym pytaniem zwróciliśmy się do prezesa Naczelnej Rady Lekarskiej, profesora Andrzeja Matyi. Jego zdaniem rząd w sprawie obostrzeń nie kieruje się kwestiami medycznymi tylko politycznymi.
– Nasz minister, sam zresztą to powiedział, że nie kieruje się sytuacją zdrowotną, a względami społecznymi, czyli politycznymi. Wynika z tego chyba, że rekomendacje Rady Medycznej, które powstają po każdym spotkaniu z rządem, nie są poważnie traktowane i rząd kieruje się swoimi racjami. Trudno powiedzieć jakimi: czy sondażami politycznymi, czy jakimiś innymi przesłankami. Ale na pewno nie informacjami dotyczącymi ochrony przed wirusem – mówi naTemat.pl profesor Matyja.
Zaznacza, że jeszcze nie możemy mówić, iż mamy szczyt czwartej fali epidemii w Polsce, ponieważ wszystko wskazuje na to, że ten jest jeszcze przed nami. Podkreśla, że oficjalne dane statystyczne dot. koronawirusa w naszym kraju są bardzo zaniżone i mówi się, że zakażonych jest 4 lub nawet 5 razy tyle, Choćby dlatego, że wiele osób wykonuje samemu testy, które nie są rejestrowane.
Oficjalne szacunki mówią, że podczas szczytu czwartej fali możemy być świadkami przyrostu liczby zakażeń dobijającego do 40 tysięcy nowych przypadków dziennie. Zdaniem profesora Matyi ten scenariusz jest realny, zwłaszcza przy takim poziomie nieprzestrzegania i tak bardzo symbolicznych obostrzeń.
– Dystans mycie rąk i maseczka. Myśmy o tym zapomnieli. Proszę zauważyć, ile osób nie stosuje się do tych zasad, zwłaszcza w pomieszczeniach zamkniętych, i nikt nie zwraca na to uwagi! Ostatnio wracałem pociągiem z Warszawy i większość osób nie miała maseczki albo udawała, że ją ma, trzymając ją założoną na brodzie – zauważa nasz rozmówca.
Profesor nie rozumie działania rządu i podkreśla, że obostrzenia dla niezaszczepionych powinny już dawno zostać wprowadzone, gdyż to ta grupa jest najbardziej narażona na działanie wirusa. – Im szybciej zaczniemy działać, tym lepiej, bo łatwiej jest ugasić małe ognisko niż duży pożar – podkreśla i dodaje, że statystyki są porażające, bo Polska lideruje pod względem liczby zgonów covidowych i niezwiązanych z koronawirusem.
Pytany z kolei o przykład Słowacji, która stara się okiełznać pandemię przed świętami, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej nie ma tak dobrych prognoz dla Polski. – Będziemy mieli szczyt pogrzebów. Zamiast świętować z najbliższymi, będziemy chodzić na pogrzeby. Mam nadzieję jednak, że tak się nie stanie – podsumował.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut