"A miało być tak pięknie..." – nie powiedział o "Cowboy Bebop" Netflixa nikt nigdy. Pomysł, aby stworzyć amerykańską, aktorską wersję jednego z najwybitniejszych japońskich anime od początku był skazany na porażkę. Bo tak naprawdę... po co? Rezultat jest taki, jaki się spodziewano: koszmarny. Bronią się jedynie aktorzy, którzy robią wszystko, żeby ocalić okropny scenariusz. Niestety bez powodzenia.
"Cowboy Bebop" to wersja live action kultowego japońskiego anime pod tym samym tytułem.
W serialu "Cowboy Bebop" w głównych rolach występują John Cho (Spike Spiegel), Mustafa Shakir (Jet Black) i Daniella Pineda (Faye Valentine).
Aktorska wersja "Cowboy Bebop to zupełne nieporozumienie i nigdy nie powinna powstać.
W serialu Netflixa kuleje praktycznie wszystko: fabuła, efekty specjalne, kostiumy. Bronią się jedynie aktorzy.
Wersje live action popularnych animacji powstają dziś jak grzyby po deszczu. I nie mówimy tutaj tylko o Disneyu, który po kolei tworzy aktorskie swoich rysunkowych hitów. Na ekran regularnie przekładane są także anime – i na japońskim, i na amerykańskim rynku. Z różnym rezultatem, bo zdarzają się spektakularne klęski ("Dragonball: Ewolucja", "Death Note" Netflixa i "Ghost in the Shell" ze Scarlett Johansson), ale i, znacznie mniej liczne, sukcesy ("Alita: Battle Angel" czy "Miecz Nieśmiertelnego").
"Cowboy Bebop" niestety wędruje prosto do tej pierwszej grupy, tym samym udowadniając, że robienie amerykańskich wersji aktorskich anime zwyczajnie nie ma sensu. Bo po pierwszej Amerykanie nigdy nie zrozumieją specyfiki tego gatunku, a po drugie, fani naprawdę (naprawdę!) nie marzą o oglądaniu angielskojęzycznych aktorów w rolach swoich ukochanych postaci. Tak, wiemy, że widzowie w USA nie znoszą czytać napisów i chcą mieć własną wersję każdego zagranicznego hitu, ale niektóre świętości naprawdę trzeba zostawić w spokoju.
A taką świętością dla fanów anime jest "Cowboy Bebop". Nic więc dziwnego, że wielu fanów zareagowało na plany Netflixa przerażeniem. I miało rację.
Łowcy nagród w Kosmosie
Serial anime "Cowboy Bebop" studia Sunrise, który był emitowany w Japonii w latach 1998-1999, z miejsca został ochrzczony przez fanów arcydziełem. Mimo że liczy jedynie 26 odcinków, ten cyberpunkowy, kosmiczny western z doskonałą muzyką i niewybrednymi żartami do dziś uważany jest za jednego z najważniejszych i najwybitniejszych przedstawicieli gatunku. Niektóre dzieła popkultury się starzeją, ale nie oryginalny do bólu "Cowboy Bebop".
Dla tych niezaznajomionych z oryginałem krótkie streszczenie. Bebop to nazwa statku kosmicznego, na którego pokładzie Kosmos przemierza w 2071 roku troje łowców nagród: mistrz walki wręcz z mroczną przeszłością Spike Spiegel, pilot i były policjant Jet Black oraz Faye Valentine, drobna oszustka i przestępczyni, która cierpi na amnezję. Ekipa, którą dopełnia genetycznie zmodyfikowany pies Ein, goni we Wszechświecie kryminalistów, za których znalezienie otrzymuje nagrody. Warunek jest jeden: złoczyńcy muszą przeżyć, bo inaczej nici z pieniędzy.
Są jeszcze Julia i Vicious, tajemnicze postaci z przeszłości Spike'a, który pracował jako morderca dla przestępczego syndykatu Red Dragon. Ona to ukochana bohatera z przeszłości, on to były przyjaciel, który bezwzględnie dąży do przejęcia władzy w organizacji. W anime jedną z głównych rol odkrywa również nastoletnia hakerka Ed, którą dołącza do załogi Bebopa, jednak w serialu jest ona na dalszym planie.
Twórcy wersji Netflixa na czele z Christopherem Yostem ("Thor: Mroczny Świat", "Thor: Ragnarok", "Mandalorian"), modyfikują zresztą nie tylko Ed. Największej zmianie w porównaniu do oryginału ulegają właśnie bohaterowie. Ich życiorysy i charaktery zostały rozbudowane, relacje między nimi pogłębione, a sama Faye (na szczęście) nie jest seksualizowana, jak w anime z lat 90.
I mimo że wydawałoby się, że to potrzebny zabieg, to nie on zupełnie zdaje egzaminu. Twórcy aktorskiej wersji pozbawiają bowiem swoje postaci jakichkolwiek niedopowiedzeń czy tajemniczości, co było jednym z wielu kluczy do sukcesu anime. W "Cowboy Bebop" 2021 wszystko jest podane kawa na ławę, co paradoksalnie sprawia, że bohaterowie są płascy i pozbawiony głębi.
Pół biedy byłoby, gdyby dodane postaciom historie były złożone, wielopoziome i oryginalne – niestety są one tandetne, oklepane i prosta jak konstrukcja cepa (historia Julii i Viciousa woła o pomstę do nieba. W rezultacie otrzymujemy nie pełnokrwiste postacie, ale ludziki z papieru, dodatkowo krzywo wycięte.
To filmowe kostiumy czy fanowski cosplay?
Plus serialu? Aktorzy. John Cho (Spike Spiegel), Mustafa Shakir (Jet Black) i Daniella Pineda (Faye Valentine) robią wszystko, aby wskrzesić swoje tekturowych łowców nagród. Mają charyzmę i urok, dwoją się i troją, aby zrobić dobre dobre show, ale niestety z tak słabym, banalnym scenariuszem mają naprawdę arcytrudne zadanie. Niestety nie ratują "Cowboya Bebopa" (bo to prostu niemożliwe), ale przynajmniej sprawiają, że serial znacznie przyjemniej się ogląda.
Scenariusz zawodzi bowiem na całej linii. Twórcy nie wpadli na to, aby znaleźć jakiś klucz dla swojej wersji, który byłby uzasadnieniem, dlaczego w ogóle ją robią. Tym samym popełniają główny błąd. Jeśli ktoś już bardzo chce zabrać się za kultowe dzieło, to musi mieć jedno: pomysł. Tutaj tego pomysłu nie ma, jest tylko (wyraźna) miłość do japońskiego "Cowboy Bebop". Ale to o wiele za mało.
Christopher Yost wraz z ekipą nie decyduje się więc na zabawę z pierwowzorem, przesunięcie znaczeń czy szaleństwo gatunkowe. Wręcz przeciwnie, postanawia kurczowo trzymać się anime, jakby bezmyślnie przepisywał notatki z zeszytu szkolnego kolegi. Odtwarza oryginał, tworząc bezbarwną i bezduszną kalkę bez absolutnie żadnego charakteru.
Papierowe zresztą są nie tylko postaci i scenariusz. Twórcy próbowali odtworzyć cyberpunkową, westernową, nieco depresyjną stylistykę anime, ale polegli, co raczej nikogo nie powinno dziwić. Starcie z tak oryginalnym i nietuzinkowym dziełem jest jak zderzenie roweru i pociągu. W rezultacie mamy scenografię przypominającą teatralne dekoracje, kostiumy niczym z fanowskiego cosplaya i efekty specjalne jak ze zlego, amatorskiego filmu. Plusem jest jednak muzyka i nic dziwnego, bo odpowiedzialna jest za nią twórczyni soundtracku do oryginału Yoko Kanno.
Wnioski? Jeśli nie znacie oryginału, możecie obejrzeć "Cowboy Bebop". Będziecie umiarkowanie się bawić i szybko o nim zapomnicie. Ale jeśli jesteście fanami anime, omijajcie ten tytuł szerokim łukiem. I jeszcze jedna rada do Netflixa i wszystkich innych filmowych twórców: zostawcie kultowe dzieła w spokoju.