Kuriozalnie ułożone nogi, ciemna, krótka fryzura i nieustanna egzaltacja stały się przez lata znakami rozpoznawczymi Elżbiety Jaworowicz. Tyle że kultowa niegdyś "Sprawa dla reportera" jest dziś czymś więcej niż niegroźnym reliktem. W ostatnich latach zamieniła się w program, na którego przykładzie można by omawiać zagadnienie braku etyki dziennikarskiej.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Czas telewizyjny płynie zupełnie inaczej niż ten ogólnoludzki. Podczas gdy dekada na ziemskim padole oznacza śmierć przedwczesną i zazwyczaj naznaczoną tragedią, w świecie publicystyki i programów rozrywkowych 10-latek jest cudownym dzieckiem.
Niezatapialna
"Rozmowy w toku" na antenie przetrwały 16 lat. Bijący swego czasu rekordy popularności "Szymon Majewski Show" sześć, zaś "Idol" zaledwie trzy. Kuba Wojewódzki, o ile zsumujemy mu lata w Polsacie i TVN-ie, prowadzi swój talk-show od dwóch dekad. Jednak nawet ten fenomenalny 20-latek blednie przy Temidzie z Woronicza.
Koniec końców "Sprawa dla reportera" będzie obchodziła niebawem swoje 39. urodziny. Absolutne rekordy, jeśli chodzi o one man (woman) show w polskiej telewizji.
Elżbieta Jaworowicz przetrwała na Woronicza nie tylko transformację ustrojową, ale też ponad 20 prezesów stacji. A to nie udało się nikomu. I choć jej program od dawna nie trafia już do 7 milionów widzów, jak to ongiś bywało, nadal jest olbrzymią konkurencją dla ofert innych stacji.
Tyle że coś się po drodze rozstroiło. Elżbieta Jaworowicz z żelaznej damy czwartej władzy zamieniła się w ciotkę śledzącą rodzinno-sąsiedzkie konflikty osób niekiedy nie do końca rozumiejących, co dzieje się wokół.
Coraz częściej w akompaniamencie artystów disco-polo, którzy występują na zakończenie programów. Po lewej płaczący bohater, a po prawej prowadząca machająca ręką do taktu i Zenek skrzeczący z playbacku "prawdziwa miłość to ty".
Nieznającym programu z dawnych lat trudno byłoby go rozróżnić od wycinków z paradokumentów o najbardziej karkołomnych scenariuszach (jak sprawa faktury na stringi wystawionej przez pracownika socjalnego albo nastolatka sprzedającego informację o cnocie siostry za Playstation).
Tym sposobem o "Sprawie dla reportera" dowiedziało się i młodsze pokolenie. Kompilacje najbardziej żenujących fragmentów programu od ponad roku regularnie lądują na YouTubie i TikToku. Tam zaś beka z osób wykluczonych, a czasem i zdradzających symptomy lekkiego upośledzenia umysłowego lub demencji ma się dobrze.
Prowadzona przez 75-letnią dziś Jaworowicz "Sprawa dla reportera" coraz częściej urąga dziennikarstwu. Nie tylko temu interwencyjnemu. Teorii i wniosków można by tu wysnuć kilka, ale zacznijmy od początku. A na początku była pani redaktor.
Żelazna dama ze Stalowej Woli
Na świat przychodzi pod koniec marca 1946 roku w Nisku. To małe miasteczko w województwie Podkarpackim z długoletnią, sięgającą nawet nie Średniowiecza, ale neolitu historią osadnictwa.
Zaledwie dekadę przed narodzinami Eli Latawiec w okolicach zaczynają się intensywne wycinki drzew. Władze decydują o budowie Centralnego Okręgu Przemysłowego - jednej z największych inwestycji gospodarczych II Rzeczypospolitej. Jego sercem ma być Stalowa Wola - miasto przyszłości powstające pośrodku niczego.
Miastem, już nie tyle przyszłości, co mniej niż inne miasta PRL-u odciętym od Zachodu, Stalowa Wola będzie i po drugiej wojnie światowej. Tutejsi inżynierowie będą wyjeżdżać do pracy i to często znacznie dalej niż do Niemiec czy Francji, w mieście pojawiają się też zagraniczne delegacje i kontrahenci.
Ela spędzi w Stalowej Woli dzieciństwo i skończy liceum. Po maturze wyjedzie szukać szczęścia w Warszawie. Pierwszym przystankiem będzie egzamin na polonistykę. Uważni widzowie "Sprawy dla reportera" wiedzą zresztą, że powoływać się na cytaty z klasyków literatury, Jaworowicz lubi do dziś.
Czy kiedykolwiek poza egzaminami zasiądzie w salach Wydziałów Polonistyki przy Krakowskim Przedmieściu? Nie wiadomo.
"Zaczęłam podziwiać tę kolorową, pewną siebie młodzież" - będzie wspominała egzamin na wymarzony kierunek w jednym z nielicznych wywiadów, których udzieliła w ciągu ponad 40 lat na antenie. Jaworowicz przyznała w nim, że przy innych kandydatach czuła się prowincjuszką. Dodała też, że dopiero później zrozumiała, że prowincję nosi się w sercu.
Czy miała na myśli małomiasteczkowe kompleksy, czy może jednak pochwałę życia z dala od metropolii? Twarz Temidy zdradza niewiele. W końcu bogini oczy ma zakryte. Przemawia zaś niechętnie.
Sierotka Ela
W sieci można znaleźć informacje, że jest absolwentką hebraistyki, co wskazywałoby na oblane egzaminy na polonistykę. Z drugiej strony w programach wspominała o zajęciach z socjologii. Jaki był pierwszy kierunek Eli Latawiec, pozostaje w sferze domysłów.
Mimo podkreślania statusu prostej, małomiasteczkowej dziewczyny, która nie miała "pleców" w Warszawie, aż taką sierotką Ela nie była. Była w końcu dzieckiem Bronisława Latawca - vice dyrektora Elektrowni Stalowa Wola.
Przed wojną Latawiec studiował na Politechnice Lwowskiej, dyplomu jednak nie uzyskał - musiał przerwać naukę ze względu na złą sytuację finansową rodziny. W latach 30. jego rysunki publikowała lwowska prasa, a Latawiec zasłynął wówczas karykaturami Adolfa Hitlera.
Po wybuchu II wojny światowej, mający już pewne doświadczenie w wojsku Bronisław wstępuje do AK, której zostaje oficerem. Prawdopodobnie to właśnie za działania dywersyjne trafił do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau.
Po wojnie Bronisław Latawiec wraca do Stalowej Woli, a jego żona rodzi drugie dziecko - tym razem będzie to córka. Czy mała Ela będzie oczkiem w głowie ojca, który w momencie jej przyjścia na świat będzie miał już niemal 40 lat? Czy gna ją do nauki? Dba o dobre maniery? Załatwia paczki z zagranicy?
Nie wiadomo, ale rodzinie wiedzie się przyzwoicie. Latawcowie mają tylko dwoje dzieci, w dodatku Bronisław zostaje kapitanem Ludowego Wojska Polskiego.
W każdym razie Elżbieta wyjeżdża z miasta rodzinnego do Warszawy w latach 60. Choć będzie potem mówiła, że dziennikarstwo nie było jej pasją, jeszcze na studiach zgłasza się na casting do Telewizyjnego Ekranu Młodych. Tam pozna inne późniejsze gwiazdy telewizji - Bożenę Walter, czy młodszego o cztery lata Bogusława Wołoszańskiego.
Wówczas jednak miejsca w TVP nie zagrzeje. Chwilę poprowadzi kącik poświęcony modzie w Ekranie Młodych, a potem zacznie kolejne studia, które mają być dla niej szansą na zaczepienie się w telewizji.
Ma 30 lat, gdy kończy Studium Zawodowe Realizacji Telewizyjnych Programów Dziennikarskich prowadzone przez Łódzką Filmówkę. Czy jest jeszcze Elą Latawiec? Elą Jaworowicz - żoną znanego kierowcy rajdowego? A może nosi wówczas nazwisko swojego pierwszego męża - tajemniczego biznesmana (profesja o tyle dziwna, że mowa o latach 70.)?
To kolejna biała plama tej historii. W każdym razie po zrobieniu podyplomówki Elżbieta zabiera się za kręcenie. Jej dwie dokumentalne realizacje zdobędą szereg wyróżnień na festiwalach filmowych, ale Jaworowicz musi odłożyć kamerę.
W 1983 roku dostaje własny program w Telewizji Polskiej. Zostaje prowadzącą "Sprawy dla reportera', a z czasem na tyle zrasta się z formatem, że jest właściwie niezastępowalna.
37 lat to jak na początek kariery telewizyjnej późny wiek. Zaledwie dekadę później, gdy TVP będzie poszukiwało nowych, niekojarzących się z poprzednim ustrojem twarzy, przed kamerami zaludni się od ambitnych studentek i świeżo upieczonych absolwentów zjeżdżających do Warszawy z różnych stron Polski.
No ale Elżbieta Jaworowicz od początku nie wygląda na swój wiek. Szczupłej jak modelka, zawsze modnie ubranej i już wówczas chętnie eksponującej nogi (choć jeszcze nie w słynnej pozie) Jaworowicz można dać wówczas nie więcej niż trzydziestkę.
Na przełomie wieków zatrzyma się zaś w kategorii kobiet "po pięćdziesiątce", do której i dziś, na przekór metryce, można by ją zaliczyć. Sędziwy wiek Temidy prędzej niż po wyglądzie, da się poznać po jej zachowaniu i wypowiedziach.
Program interwencyjny od początku cieszy się zainteresowaniem, ale wiatru w skrzydła nabierze dopiero po 1989 roku. Wkrótce pół Polski będzie zmagało się z bolesnym niekiedy nadejściem kapitalizmu. Jaworowicz zostaje reporterką od prywatyzacji - odwiedza zamykane zakłady pracy, strajkujących pracowników, pokazuje na ekranie to, co dotyczy połowy Polaków, a w drugiej połowie budzi niepokój, jeśli nie przerażenie.
Jest i kolejny wabik. Po latach optymistycznych kronik filmowych i raportów poświadczających znakomity stan gospodarki, telewizja zaczyna krytykować rządzących i patrzeć na ręce urzędnikom.
Elżbieta Jaworowicz staje się mistrzynią stworzonej przez siebie formuły. Pokazuje dramaty zwykłych ludzi, nie boi się okazywać emocji, a tym bardziej przyciskać do muru - zawsze prezesów, wójtów, dyrektorów, nigdy prostego człowieka.
Na Woronicza zaczynają płynąć setki listów z błaganiami o pomoc, tym bardziej że pomóc niekiedy rzeczywiście się udaje. Jaworowicz pokazuje, jak dzięki jej interwencji ludzie mogą wrócić do pracy albo chociaż dostają wyższe odprawy.
W 1992 roku dostaje swoje pierwsze, duże wyróżnienie - Wiktora w kategorii publicystyka. Wśród nagrodzonych znajdą się między innymi dawny kolega Bogusław Wołoszański, ale też Krystyna Czubówna czy Alicja Resich-Modlińska - młodsze koleżanki, które znikną z telewizji na długo przed niezatapialną Elżbietą.
Wbrew pozorom to za zajmowanie się tematem prywatyzacji spadnie na Jaworowicz pierwsza publiczna krytyka. "Gazeta Wyborcza" zarzuci jej wówczas, że pokazuje zachodzące procesy jednostronnie i buduje w Polakach przekonanie, że niezbędne zmiany ustrojowe to oszustwo.
Tym bardziej że w "Sprawie dla reportera" są pokazywane niekiedy zgodne z prawem procedury, które okraszone łzami bohaterów bynajmniej na takie nie wyglądają. Od początku Jaworowicz będzie korzystała z małego zaufania rodaków do instytucji.
Program ma wówczas tę samą formułę, co do dziś. Najpierw materiał interwencyjny, potem zaś rozmowa w studiu. Jaworowicz, która do 2018 roku samodzielnie realizowała większość nagrań wyjazdowych najpierw pokazuje się widzom jako heroiczna aktywistka - w kucyku, sportowej kurtce, niekiedy kaloszach - by po chwili zasiąść wymalowana i ufryzowana na czele obrad telewizyjnego sądu, w majestacie garsonek i pereł.
Trudno o dobitniejszy przekaz. Oto mamy do czynienia z "ludzką panią" - kobietą wpływową, gwiazdą telewizji, która jednocześnie jak mało kto przejmuje się losami "zwykłego człowieka". Jak trwoga, to do Jaworowicz.
Na przełomie wieków “Sprawa dla reportera” nadal zajmuje się zjawiskami makroekonomicznymi - nieuczciwością deweloperów, mrocznymi sekretami prywatnych uczelni - ale jednocześnie powoli zmienia kierunek. Z czasem na antenie więcej będzie walk o prawa do opieki nad dziećmi, zadłużonych lokatorów, zdrad małżeńskich, konfliktów o majątek rodzinny.
To uczciwi pedofile
Często, delikatnie mówiąc, nie najfortunniej dobranych. Choćby program sprzed trzech lat, podczas którego Jaworowicz pojechała dyskutować z rodziną skazanych za pedofilię mężczyzn.
Bez cienia zażenowania czyta zeznania jednego z nich, który przyznał się, że uprawiał seks z własną córką, by potem pokazać emerytkę argumentującą, że przecież dziewczyna rozmawiała z ojcem, a wiadomo, że żadna zgwałcona by tego nie robiła.
Dziadek wkładający ręce w majtki wnuczki? Nie mógł tego zrobić, pracoholikiem był. A że miał dużo filmów porno, to nic dziwnego, każdy normalny teraz porno ogląda, nawet mąż z żoną.
- Co pani mówi! I pani też? - dopytuje sąsiadkę wieczne zdziwiona Jaworowicz.
I kolejny plot twist. Okazuje się, że matka ofiary gwałtów i molestowania, zamknęła mężczyzn, bo chciała zatrzymać drogie auto należące do brata aresztowanego. Rodzina wezwała Jaworowicz właśnie, by je odzyskać. Ale najpierw pokazuje, jaka jest porządna.
Ściany pełne świętych obrazów, w ruch idzie mundur strażacki skazanego, potem albumy rodzinne. Na jednym ze zdjęć wnuczka aresztowanego daje wieniec dożynkowy Lechowi i Marii Kaczyńskim.
- A gdyby oni żyli, to napisaliby państwo po pomoc? - podpuszcza z trudnymi do odczytania zamiarami Jaworowicz głosem nabrzmiałym od współczucia. A pewnie, napisaliby.
W studiu role się odwracają. Eksperci zapoznali się z dokumentami i zaczynają wyzywać rodzinę od potworów, jak nietrudno się domyślić - dowody na winę mężczyzn są ewidentne.
Tymczasem Elżbieta Jaworowicz drąży temat dziewictwa 15-letniej ofiary. "Czyli ona była taką, jak mówi Boy-Żeleński, półdziewicą?" - dopytuje, by potem połączyć się z ekspertem, pytanym o to, czy można uprawiać seks i mieć słabo wykształconą błonę dziewiczą. Otóż nie. Eksperci Jaworowicz kontra wymiar sprawiedliwości i opinie psychologów sądowych.
I to nie koniec tego mrożącego krew w żyłach kuriozum. W ramach dalszej dyskusji, jedna z ekspertek mówi, że takiej zgwałconej dziewczynie mogło się rzeczywiście wydawać, że molestuje ją też dziadek. "Sama się przytulała" - wrzeszczy rodzina.
Reporterka programu stwierdza, że matka dziewczynki jest jej zdaniem “podejrzanie spokojna”. Dalsze teorie mówią już o tym, że może cieszyła się, że mąż nie zdradza jej przynajmniej poza domem. Mecenas dziękuje reporterce za wnikliwość.
Oto w prime time’ie, na antenie telewizji publicznej, roztrząsa się dziewictwo i prawdomówność 15-letniej ofiary. Co z tego, że jej identyfikacja to banał, zważywszy, że Jaworowicz pokazała nie tylko dom, w którym mieszka, ale i ujawniła jej nazwisko. Co z tego, że akta sądowe mówiły o samookaleczeniach dziewczyny.
Najważniejsze, że oglądalność się zgadza. Za tydzień w programie kolejne sprawy dla reportera, a to, jaki los czeka po emisji programu nastolatkę w szkole, zdaje się nikogo nie zaprzątać.
Odcinki o takim przekazie nie należą wcale do odosobnionych. W innym programie Jaworowicz decyduje się bronić nauczyciela WF-u, który wykorzystywał seksualnie jedną z uczennic.
Powołuje się w tym celu na bogatą wyobraźnię dorastających dziewcząt. Kolejnego dowodu przeczącego prawdomówności dziewczyny dostarcza rodzina oskarżonego - przecież poczciwy 45-latek nie dałby rady uprawiać seksu przez dwie godziny, jak zeznała. W materiale pojawia się nawet wizerunek nastolatki (sic!), która w związku z projektem naukowym gościła w programie śniadaniowym.
"Jeśli ona w tak młodym wieku umiała przekonać, że jest młodą naukowczynią..." - komentuje Temida. Wyrok zapadł, pod sąd trafia następna sprawa.
Przy tym - wcale nie odosobnionym w ostatnich latach - steku obrzydliwości, pozowanie Jaworowicz na świątobliwą matronę, wydaje się smutnym żartem. Jak na przykład wtedy, gdy redaktor kryguje się, że mówić będzie "nagrania lubieżne", ponieważ słowo "pornograficzne" nie przechodzi jej przez usta.
Rydzyk vs Jaworowicz
Co ciekawe, Elżbieta Jaworowicz zaczęła tworzyć przekaz skrojony pod widzów prostych, nie do końca odnajdujących się w dzisiejszych realiach i wszędzie węszących spiski na długo zanim na Woronicza zapanował Jacek Kurski.
Z badań TNS OBOP sprzed ponad dekady wynikało, że “Sprawa dla reportera” to program małych miast, miasteczek i wsi. Jak by tego było mało, ponad 75. proc. jej widowni to osoby starsze, bez wyższego wykształcenia. Wówczas śmiano się, że Jaworowicz stała się naturalną konkurentką Ojca Rydzyka.
Dziś można powiedzieć raczej, że jej program wpasował się w linię programową TVP na długo przed objęciem władzy przez PiS. Jeszcze 15 lat temu nawet w telewizji publicznej trudno było znaleźć programy kierowane do tak nieatrakcyjnej dla reklamodawców grupy widzów.
Można się też domyślać, że statystycznemu widzowi “Sprawy dla reportera” niekoniecznie przeszkadza kulejąca logika czy stałe przedkładanie emocji nad fakty. Bo to w ostatnich latach łączy wiele poruszanych spraw. Ktoś coś podpisał, ale nie przeczytał? W programie może liczyć na zrozumienie, a nawet stwierdzenie, że został cynicznie oszukany.
Dla tego typu widza zmanierowana i rzucająca nawiązaniami do przedpotopowych książek i piosenek Jaworowicz może wydawać się średnim wyborem, ale tylko z pozoru. Egzaltacja i podkreślanie dobrego wychowania, u tego typu odbiorcy budzą autorytet. Takie tam imaginacyjne wyobrażenie wykształconej kobiety z klasą.
Do tego najstarsze pokolenie widzów nigdy nie przyzwyczaiło się do nowoczesnych standardów w ramach których dziennikarze telewizyjni zachowują się jak znajomi widza, żartują, skracają dystans i są ubrani na luzie.
Damy telewizji to kobiety, które zachowują się jak szlachcianki. Przynajmniej przed kamerami. Dla osób pamiętających jeszcze Krystynę Loskę czy Bożenę Walter, Jaworowicz i tak jawiła się jako dziennikarka nowoczesna. Potrafiąca się wzruszyć, poklepać po plecach, zagadać do dzieci czy napić się z gwinta z lokalnymi amatorami taniego wina.
Na szczycie
Największe triumfy Jaworowicz to początek nowego millenium. Nie tylko zgarnia trzy lata z rzędu Telekamery dla najlepszego programu publicystycznego, ale też zostaje odznaczona przez prezydenta Srebrnym Krzyżem Zasługi.
Niewiele osób wie, że jest wówczas szczęśliwie zakochana, ale tym razem nie spieszy się jej do ślubu. Jako 50-latka pozna na wręczeniu dyplomów Benemorenti przyznawanym osobom “dającym świadectwo najwyższym wartościom” pułkownika Edwarda Mleczaka, który również otrzymuje wyróżnienie. Wkrótce zaczynają się spotykać, a Mleczak zostaje rzecznikiem prasowym MON-u.
Odejdzie w atmosferze skandalu w 2003 roku, po tym, jak przekaże agencjom prasowym, że stacjonujące w Iraku polskie oddziały znalazły francusko-niemieckie rakiety przeciwlotnicze. Informacją oburzą się Francuzi, zaś szefostwo Mleczaka, który wkrótce zostanie jednym z doradców ds. obronności Aleksandra Kwaśniewskiego, zażąda wyjaśnień.
Związek zalegalizują dopiero w 2010 roku, a Jaworowicz powie o mężu, że jest "mocny i wrażliwy". W jednej z ostatnich wypowiedzi przyzna też, że z perspektywy czasu żałuje, że nie zdecydowała się na dzieci.
Trudno dziś powiedzieć, czy zależało jej na karierze, czy też stabilizacja uczuciowa nadeszła zbyt późno - Mleczaka poznała w końcu tuż przed 50. urodzinami, gdy miała już na koncie dwa rozwody, a także związek z Wojciechem Gąssowskim.
Informacje o tej ostatniej relacji pojawiły się w mediach dopiero kilka lat temu - piosenkarz miał związać się z dziennikarką po rozstaniu z Małgorzatą Potocką.
Gdy tygodnik “Polityka” ogłasza plebiscyt na 50 najbardziej wpływowych kobiet w dziejach Polski, Jaworowicz wyprzedza w nim m.in. Zofię Nałkowską, Marię Walewską i świętą Jadwigę.
W 2008 roku w rankingu "Rzeczypospolitej" zostaje uznana nie tylko za najlepszą dziennikarkę telewizyjną w Polsce, ale też cieszącą się największą rozpoznawalnością. Rok później utrzyma oba te tytuły.
Nie są to jeszcze czasy powszechnego dostępu do internetu i większości czytelników najwyraźniej umyka, że mniej więcej w tym samym czasie małopolscy dziennikarze składają skargę na Jaworowicz do Rady Etyki Mediów, a nawet przyznają jej anty-nagrodę za wyjątkowy brak rzetelności dziennikarskiej.
Chodziło o sprawę krakowskiej kamienicy przy ulicy Szerokiej 12 - do dziś to jedna z najgłośniejszych spraw samowoli budowlanej w mieście. Jaworowicz wzięła wówczas w obronę inwestorów, przemilczając w programie wszystkie niewygodne fakty, dokładnie opisane przez prasę lokalną.
Tymczasem osoby odpowiedzialne za renowację budynku nie tylko bezprawnie wykonały nadbudówkę, zmieniając jej charakter, ale też doprowadziły do niedrożności kanałów wentylacyjnych w sąsiednich budynkach. O kolejnych wpadkach starzejącej się Temidy będzie coraz głośniej, nie bez udziału upowszechnienia dostępu do internetu.
W 2010 powstaje stowarzyszenie osób oszukanych lub pokrzywdzonych przez "Sprawę dla reportera", którym żywo interesuje się prasa. Członkowie opowiadają nie tylko o stratach wizerunkowych i majątkowych spowodowanych bezpodstawnymi oskarżeniami (o gwałty, sutenerstwo, odmowę udzielenia pierwszej pomocy), ale też o tym, jak Jaworowicz zachowuje się, gdy widzowie nie patrzą.
Wyzwiska, bezprawne wtargnięcia, używanie materiałów, których uczestnicy zastrzegali, że nie godzą się na ich emisje, wreszcie szantaże emocjonalne mające skłonić do awantur lub płaczu przed kamerami.
Pewna dłoń chirurga
Wszystkie te sprawy łączyło jedno - obnażały metody pracy Elżbiety Jaworowicz, która bardziej niż reporterką stała się reżyserką. Pomijanie dostarczonych dokumentów, wypowiedzi niepasujących do tezy, niesprawdzanie podstawowych faktów, czyli dokładnie to, co środowiska dziennikarskie zarzucały jej od lat - populizm i jednostronność. A do tego zamiłowanie do robienia show na wizji, choćby i kosztem zaproszonych.
"Nie umiem być profesjonalnie obojętna, czasem zdarza mi się popłakać z bohaterami. Ale mam też pewność ręki lekarza, który, gdy operuje, nie może mieć drżącej dłoni" - mówi Jaworowicz o swoim warsztacie dziennikarskim. W innym wywiadzie rzuci z kolei bon motem, że kamera zawsze pokaże prawdę.
Czy metody pracy Jaworowicz od początku miała takie same, trudno dziś powiedzieć. W latach 80. czy 90. standardy pracy były inne, a co najważniejsze - zwykli ludzie nie mieli pojęcia, jak powinny wyglądać. Do tego jako społeczeństwo mieliśmy jeszcze bliski zeru zmysł krytyczny w stosunku do tego, co widzieliśmy na ekranie.
Zresztą kto zadarłby wówczas z gwiazdą mającą za sobą TVP? Internet wiele zmienił w tej kwestii.
Poverty porn
I może tu leży odpowiedź na pytanie, dlaczego w ostatnich latach coraz częściej w "Sprawie dla reportera" oglądamy osoby doświadczające wielopoziomowego wykluczenia, a w dodatku sprawiające wrażenie, że nie do końca rozumieją, co się wokół nich dzieje.
Bo i jak zakomunikować, że coś jest nie tak, ma niedosłysząca staruszka, albo jak o sprawiedliwość ma walczyć alkoholik żyjący ze sprzedaży złomu? Z takimi osobami telewizja może dziś zrobić wszystko, wycierając sobie jednocześnie twarz sloganami o misji.
Rolę tej ostatniej coraz częściej zastępuje rozrywka i to spod znaku "poverty porn". Brawurowe kłótnie rodzinne, pokazywanie na wizji osób pijanych i niepełnosprawnych umysłowo, kamera dokumentująca z pietyzmem brud, bałagan, fatalne warunki życia.
Teksty spod znaku "oskarża mnie, że się z własną matką rucham" czy "wkłada sobie grzebień w tyłek i jemu wysyła takie te" bawią najmłodsze pokolenie patrzące na program jak na kuriozalny paradokumentu, ale pokazują znamienne zjawisko.
W programach Jaworowicz często nie ma żadnej "sprawy", a już na pewno nie dla reportera. Jest za to kolejna malownicza patologia do pokazania.
Czyżby społecznikowskie zacięcie Jaworowicz od początku było pozą, pozwalającą się jej utrzymać na szczycie przez kolejne lata? A może 75-letnia dziś dziennikarka straciła rozeznanie, a może i kontrolę nad tym, co pokazuje w swoim programie?
Jak by nie było, można tylko żałować niegdysiejszej legendy, która rozpada się na naszych oczach. Jasne, że przez lata wokół programu "Sprawa dla reportera" narosło wiele kontrowersji, tyle że dałoby się je wszystkie zamknąć w pudełku z napisem "znak swoich czasów".
Trzeba było tylko wybrać odpowiedni moment na zejście ze sceny. Reanimowane trupy kończą jako zombie. Trochę straszne, trochę śmieszne.
Chcesz podzielić się historią, albo zaproponować temat? Napisz do autorki: helena.lygas@natemat.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut