Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, zaś ulubiony sport zimowy od liczby desek, które przypina na stoku zjeżdżający. Od lat w tej kwestii obowiązuje zastanawiający brak elastyczności - narciarze wierni są nartom i dadzą się pokroić w ramach udowadniania ich wyższości, zaś snowboardziści pokpiwają z twardogłowych kolegów po stoku.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Konfliktów ci u nas bez liku. Krakowiacy i Górale, kierowcy i rowerzyści, Warszawka kontra reszta Polski i wreszcie spór sezonowy - narciarze vs snowboardziści.
Kto na stokach bywa, zna siłę rażenia wzroku narciarza, któremu nadepnięto na nowiutkie Atomiki. O ile narciarz osiągnął już wiek podtatusiały, można spodziewać się w gratisie i strofującego komentarza.
Tradycyjne polskie domniemanie “chamstwa i prostactwa” łączy się tu w parę z pogardą dla nieparzystych desek. Narciarz-rówieśnik odparowałby z miejsca, że wychowywać to sobie można co najwyżej własne dzieci.
A snowboardzista? Snowboardzista na to gwiżdże, parska, prycha. Co mniej wyluzowani dla uspokojenia nerwów klapną sobie na środku stoku i zapalą.
Gdy snowboard w Polsce jeszcze raczkował, narciarze podpatrywali szczep jednej deski z zainteresowaniem, a co młodsi - z zazdrością. I trudno dziwić się młodzieży, bo i żaden snowboardzista nie nosił kombinezonu po kuzynie Darku, kupionego w przededniu denominacji czy nawet upadku muru berlińskiego.
Deskarze wprowadzili na stoki kolor, trendy i szaleństwo. Gdy narciarze z nabożną czcią wymawiali słowo “goretex”, snowboardziści nosili ciuchy, które były modne i setki kilometrów od Szymoszkowej.
Zamiast czapek z rogami z Krupówek - kolorowe, wełniane beanies. Zamiast dzwonów z pianki - szerokie spodnie z niskim krokiem, które święciły triumfy i na ulicach.
Prekursorzy snowboardu byli przeważnie członkami subkultury i tak też wyglądali. Latem deska na Helu, zimą w Zakopanem, zaś na co dzień - w skateparku.
Dołączyć do “cool kids club” łatwo nie było - aż do czasów snowboardu - znacznie prostszego do opanowania niż jazda na desce, a w bonusie i łatwiejszego niż jazda na nartach (przynajmniej do wejścia carvingów - bo tu zdania są już podzielone).
Tym sposobem z sezonu na sezon zaczęło przybywać snowboardzistów i snowboardzistek. I to niekoniecznie takich, którzy na co dzień z deskami się nie rozstawali, a co za tym idzie i na stoki ruszyli jak na swoje.
Od Tatry przez Karpaty aż po Sudety deskarze zaczęli budzić irytację narciarzy. Złośliwie wywalali się na nie najwygodniejszych dla siebie orczykach i talerzykach. Jak by tego było mało, wywalali się z niespotykaną dla narciarzy częstotliwością. Rozsiadali się grupami na stokach.
A przede wszystkim zostali posądzeni o grzech śmiertelny - robienie muld - im niestrasznych, dla narciarzy zaś męczących, a bywa, że i niebezpiecznych. Na co trudniejszych trasach bezczelnie zsuwali się ze stromych fragmentów, rzucając narciarzy na pastwę lodu, z którego ześlizgiwały się nawet najostrzejsze carvingi, o ile właściciel nie dysponował mocarnymi udami Sereny Williams.
Z czasem do narciarzy uprzedziła się i uciskana (złym wzrokiem) mniejszość. Dwie deski zyskały pogardliwe miano “boazerii”, a przyczyn wyprostowanej postawy szusujących snowboardziści dopatrywali się w tzw. kiju w dupie.
Coraz śmielej zaczęli też wygłaszać własne zażalenia na trudy współdzielenia stoku. Bo i dlaczego narciarze traktują ich nie jak pełnoprawnych miłośników białego szaleństwa, ale żywe tyczki slalomowe?
Narciarze, jak na dzierżącą przywileje (wygodne wyciągi) większość przystało winy dopatrywali się w ofiarach. Zostałeś żywą tyczką - sam jesteś sobie winny. Trzeba było szybciej jechać.
Snowboardziści mogliby wyciągnąć tu z rękawa kartę możliwych do osiągnięcia na desce prędkości (światowy rekord dzierży narciarz, wyprzedzając najszybszego snowboardzistę o 50 km/h), ale chyba nie chcieli przyznawać się do słabości.
Technokratami okazali się za to narciarze. Dowodzili wyższości swojej dyscypliny faktem, że to snowboardziści ulegają częściej wypadkom na stoku. Nie dość, że powolni to jeszcze niebezpieczni.
Gdyby snowboardziści byli mniej wyluzowani, znaleźliby mocne kontrargumenty. Bo może i wypadki mają nieco częściej, ale statystycznie znacznie prawdopodobniejsza jest śmierć na nartach.
Snowboardzista najczęściej uszkadza głupi nadgarstek. Narciarz, jeśli już ma wypadek, to większego kalibru - kończy bez kolana lub też bez głowy. A bez głowy jak bez ręki.
W końcu snowboardziści zmienili strategię. Zamiast walczyć o pozycję na stokach, postanowili celebrować swoją inność. Bo w końcu oni nie tylko jeździli na snowboardzie, tak jak narciarze jeżdżą na nartach. Oni BYLI snowboardzistami.
Bo i czy narciarze potrafią chillować na stoku? Czy mogą się pochwalić designerskimi dechami? Modnymi ciuchami? Narciarz był grzanym piwem, snowboardzista - aperolem spitzem (i to zanim można go było zamówić na polskim stoku).
Ze snowboardowego patriotyzmu narodziły się wszelkiego rodzaju zimowe festiwale. Przy stokach pojawili się DJ-e i strefy chilloutu, a do tego dodatkowe górskie eventy z koncertami i imprezami na czele. Niby otwarte dla wszystkich, ale skierowane do deskarzy.
Narciarze nie mieli już spokoju od nowomodnych szkodników nawet wieczorami. Zamiast w spokoju słuchać góralskich kapel nad kwaśnicą, musieli znosić niosące się dolinami łubu-dubu.
Niestety, w życiu każdego narciarza starej daty w końcu nadchodzi dzień próby. Chwila, w której musi spojrzeć na minione sezony z dystansem i przewartościować feryjne priorytety.
Pierwsze symptomy zmian są tak subtelne, że przechodzą niezauważenia. Córka, która tak pięknie radziła sobie w slalomie gigancie do lat 12, zaczyna wodzić oczami za długowłosymi wyrostkami. Syn, z którym jeszcze rok temu oglądało się kombinację alpejską, woli siedzieć w pokoju i słuchać hip-hopu.
Aż w końcu dzieci, które od małego zarażało się szlachetną pasją, oświadczają, że narty są dla starców, lamusów i od teraz tylko snowboard. Serce narciarza pęka na milion kawałków, ręce się trzęsą, pot rosi skroń. Jeśli jest człowiekiem silnej wiary, schowa dumę do kieszeni. To tylko głupia moda.
Nasz narciarz nie wie jednak, że to samo kuzyn Darek, po którym miał swój pierwszy kombinezon, mówił w 2003 o carvingach.
***Tekst został oparty na stereotypach, kuzyn Darek został zmyślony, zaś autorka woli narty.
Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut