"Euforia" pod płaszczykiem nastoletniej dramy snuje opowieść o daleko idących skutkach kryzysu opioidowego, który od ładnych kilku dekad nawiedza Stany Zjednoczone i zbiera śmiertelne żniwa nie zważając ani na wiek, ani na klasę. Bohaterka Rue rozpakowuje plaster, a później wsadza go sobie do ust. To fentanyl, którego nawet mała dawka potrafi człowieka zabić. W poszukiwaniu narkotycznego błogostanu ludzie sięgają po leki przeciwbólowe i czarną smołę, zmuszając zegar śmierci do jeszcze szybszego tykania.
Rue ma zaledwie 17 lat, skłonności do uzależnień i parę nieudanych prób odwyku. Kłamie w żywe oczy, mówiąc bliskim, że wcale nie ćpa. Niedawno wróciła do domu z dużą walizką wypełnioną po brzegi tabletkami i plastrami z fentanylem o wartości 10 tys. dolarów. Najpierw obiecała dilerce, że sprzeda całą zawartość torby gdzieś pokątnie w szkole lub na ulicy, ale zamiast tego samodzielnie ją opróżnia.
Znieczulona tabletkami przeciwbólowymi wtula się w ciało swojego ojca, którego już nie ma. Zmarł kilka lat temu. Głód narkotykowy i ból psychiczny ustają. Pustkę wypełniają za to halucynacje i złudna euforia. Złudna, ponieważ w ubocznej naturze substancji, której garściami nałykała się dziewczyna, jest to, by uzależniać, by czynić z rytuału jej przyjmowania jedyną drogę do osiągnięcia prawdziwego szczęścia. Upojona fentanylową miłością przytula powietrze.
W historii Rue z "Euforii" nie ma niczego romantycznego. Brokatowe cienie na powiekach bohaterki odwracają co najwyżej uwagę od tragedii, którą pisało i wciąż pisze życie. Sam Levinson, twórca serialu, na własnej skórze przekonał się o tym, jak niszczycielskie potrafią być opiaty. Od piętnastu lat jest czysty, choć głód nawraca. Jak sam mówi, "to gówno nigdy nie odejdzie", a walka z uzależnieniem polega na ciągłym uczeniu się, jak prosić o pomoc.
W Ameryce Północnej osoby poniżej 50. roku życia mają większą szansę umrzeć przez przedawkowanie niż w wyniku wypadku samochodowego. Skala dystrybucji zarówno leków przeciwbólowych oraz anestetycznych przepisywanych na receptę, jak i ich ulicznych, często tańszych, w ogóle nieprzebadanych zamienników, jest w Stanach Zjednoczonych, kraju lekomanów (jak to określają co poniektórzy), na tyle groźna, że dała w latach 90. ubiegłego wieku początek tzw. kryzysowi opioidowemu.
Epidemia nie nastała z dnia na dzień. Narkomani nie są - jak to w świadomości społecznej się utarło - winni sami sobie. To ofiary długotrwałego procesu. Zaczęło się od odkrycia morfiny, potem sprzedawania syropu na kaszel sygnowanego nazwą "heroina", a na końcu od leku OxyContin, który okrzyknięto z początku mianem "panaceum", choć finalnie uzależniał na potęgę.
Opioidy są potrzebne w medycynie, ale gdy wpadną w niepowołane ręce, mogą wywołać więcej szkód niż pożytku. Niektóre korporacje farmaceutyczne i dilerzy znaleźli sobie na nie łatwy i bardzo ufny rynek zbytu.
W objęciach Morfeusza
O magicznych właściwościach opium wiedziano już w starożytności. Makówki nie bez powodu rzeźbiono razem z sumaryjską boginią urodzaju i mądrości Nidabą. Hipokrates, zwany ojcem medycyny, w IV wieku p.n.e. miał przedstawiać zastosowania maku jako środek nasenny i narkotyczny, a także rozróżniać roślinę ze względu na jej kolor – czy to biały, czarny czy krwisty. Pliniusz Starszy, historyk żyjący w I wieku p.n.e., wspominał natomiast o tym, że gotując owoce maku w wodzie Rzymianie pozyskiwali substancję działającą uspokajająco, rozluźniająco i przeciwbólowo.
Później przyjęło się, że najlepszym sposobem, by otrzymać mleczny sok pełen alkaloidów, które obecnie znajdują zastosowanie w farmakologii, jest precyzyjne nacięcie niedojrzałej makówki maku lekarskiego. Z płytkiej rany sączy się rzadka ciecz o białym zabarwieniu, która w wyniku utleniania nabiera brązowego koloru i przeistacza się w lepką żywicę.
Ludzie odkrywali sztuczki, dzięki którym mogli odurzać się makowym wywarem. W XVI wieku Paracelsus ustalił, że opium znacznie lepiej rozpuszcza się w alkoholu niż w wodzie.
I tak oto laudanum, czyli nalewka z opium przyprawiona szczyptą cynamonu i sherry, stała się dla Europejczyków epoki rewolucji przemysłowej tym, czym dla Polaków musująca tabletka z witaminą C lub Amol. Podawano ją niemowlętom, kobietom, którym doskwierały bóle menstruacyjne, i każdemu, kogo męczyło przeziębienie. Mało kto podejrzewał jednak, że ten domowy lek może uzależniać.
Nalewka była tania i wszędzie dało się ją kupić. Ze względu na cenę typowemu Brytyjczykowi epoki wiktoriańskiej bardziej opłacało się kupić laudanum niż inny alkohol. Dopiero za sprawą ustawy o farmacji z 1868 roku aptekarzom ograniczono dostęp do opium. W 1920 roku natomiast Ustawa o niebezpiecznych narkotykach zakazała sprzedaży opium bez recepty.
Gdy jeszcze laudanum gościło w domowych apteczkach, niemiecki farmaceuta Friedrich Sertürner, pracując w aptece w uniwersyteckim miasteczku Paderborn, prowadził w wolnych chwilach doświadczenia nad opium. Miał bowiem siostrę, która dzień w dzień podczas kaszlu zostawiała na haftowanych chusteczkach plamy krwi z powodu gruźlicy, a substancja otrzymywana z wysuszonego soku z maku lekarskiego przestała dawać jej jakąkolwiek ulgę.
Sertürner domyślał się, że opium skrywa niejedną tajemnicę, o jakiej ludziom się dotąd nie śniło. W 1804 roku chemikowi z sukcesem udało się wyizolować z soku makowego białe kryształy substancji aktywnej, której nadał ostatecznie nazwę "morfina". Była ona pierwszym alkaloidem, który zdołano wyekstrahować z opium, a także pierwszym alkaloidem, który w ogóle wyizolowano z jakiejkolwiek rośliny.
Przeprowadziwszy eksperymenty na ludziach i zwierzętach Sertürner ustalił, że morfina jest 10 razy silniejsza niż samo opium i ma właściwości usypiające. Lata badań nad substancją sprawiły, że Niemiec dosłownie uzależnił się od własnego odkrycia, przestrzegając kolejne pokolenia przed niebezpieczeństwem płynącym z nadmiernego stosowania morphium.
W 1817 roku firma Sertürner and Company wprowadziła morfinę na rynek klasyfikując ją jako lek przeciwbólowy. Później trafiła na pola bitewne, gdzie była obowiązkową pozycją w ekwipunku "sanitariusza", który podawał ją rannym żołnierzom w zastrzyku bądź tabletkach. Wielu mężczyzn wracających z frontu po zakończeniu wojny secesyjnej stawało się morfinistami.
W latach 90. tegoż wieku 1 na 200 Amerykanów był uzależniony od morfiny. Jak napisała Caroline Jean Acker w książce "Creating the American Junkie: Addiction Research in the Classic Era of Narcotic Control", w 1890 roku lekarze przepisywali opiaty na wszelakie dolegliwości, a farmaceuci sprzedawali je ludziom, którzy zmagali się nie tylko z problemami fizycznymi, ale również psychicznymi.
Swego czasu utarł się nawet wzorzec, zgodnie z którym typowym morfinistą była biała kobieta z klasy średniej lub wyższej, a wszystko dlatego, że medycy zalecali stosowanie morfiny przy bólach okresowych i zespole stresu przedmiesiączkowego. Pod koniec XIX wieku kobiety stanowiły ponad 60 proc. wszystkich narkomanów w USA.
Wejście w nowe stulecie rozpoczęło się od niemałej rewolucji wśród lekarzy, którzy na fali postępu medycyny (m.in. odkrycie promieni X przez Wilhelma Konrada Roentgena, wynalezienie szczepionki na wściekliznę przez Louisa Pasteura czy wprowadzenie przez Ignaza Semmelweisa dezynfekcji rąk w klinikach położniczych) podjęli się walki z uzależnieniami, rozpoczynając kampanie informacyjne dotyczące skutków ubocznych stosowania opiatów i edukując kadrę medyczną. Do tego doszły przepisy prawa ograniczające sprzedaż leków przeciwbólowym.
Narkomani i tak znaleźli inne rozwiązanie, aby nadal pielęgnować swoje uzależnienie. Na ulicach amerykańskich miast modne stało się palenie opium spopularyzowane przez imigrantów z Chin (kraj ten miał za sobą aż dwie wojny opiumowe). Kiedy jedna epidemia dogorywała, na horyzoncie już jawiło się widmo następnej, dużo groźniejszej.
Heroiczny syrop
Ścieki z garbarni umieszczonych przy dokach spływały gęstym strumieniem do Tamizy, a na popularnym obecnie placu Picadilly Circus tuż pod rzeźbą Erosa koczowały tłumy bezdomnych. Londyn w drugiej połowie XIX wieku był parszywym miejscem do życia dla klasy robotniczej, ale dla ludzi nauki, którym mimo braku rodziny arystokratycznej udało się wybić ponad swój stan, był oświeceniowym rajem.
Charles Romley Alder Wright pracował jako chemik w St Mary's Hospital Medical School. Tam też eksperymentował na morfinie, poszukując dla niej alternatywy, która by nie uzależniała. Gotując bezwodny alkaloid z bezwodnikiem octowym, Brytyjczyk otrzymał pochodną badanej substancji opioidowej, czyli diacetylomorfinę.
Wright poddał odkryty przez siebie lek wielu testom, które tylko potwierdziły, że próba pozyskania lepszego zamiennika dla morfiny była daremna. Psy, którym podawano diacetylomorfinę, popadały w stany depresyjne, bezsenność i zmęczenie. Nie pozostało więc nic innego, jak odłożyć wyniki badań do szuflady i o nich zapomnieć.
Aczkolwiek wynalazkiem Wrighta zainteresował się po pewnym czasie niemiecki chemik Heinrich Dreser z przedsiębiorstwa farmaceutycznego Bayer, które przed laty opatentowało aspirynę. Naukowiec zsyntetyzował powtórnie diacetylomorfinę i wprowadził ją razem z kolegą z pracy Feliksem Hoffmannem na rynek jako lek na kaszel.
Lek wymagał jednak chwytliwej nazwy, w końcu obecna mogła sprawiać kłopoty przy jej wymawianiu. Hoffmann stwierdził, że po zażyciu syropu czuł się "heroicznie", dlatego też substancję koniec końców nazwano heroiną.
W 1899 roku produkt trafił na półki sklepowe. Gruźlicy i pacjenci cierpiący na zapalenie płuc pili "cudowną miksturę" w końcu budując sobie tolerancję na jej działanie, co wiązało się oczywiście z tym, że sięgali po jeszcze większe dawki. I znowu powrót do przeszłości – rodzice podawali dzieciom heroinę na łyżeczkach, a przecież była 5 razy silniejsza od morfiny.
Syrop dotarł także do Stanów Zjednoczonych, gdzie był szeroko reklamowany i zwyczajnie nadużywany w celach rekreacyjnych. W 1926 roku rząd zdelegalizował heroinę (zabronił importowania do kraju opium), co zaprowadziło heroinistów do podziemia. Na narkotykowy głód mogli im odtąd zaradzić tylko dilerzy.
Wybuch II wojny światowej ograniczył dostawy nielegalnej heroiny do USA, więc handlarze narkotyków rozcieńczali swoje zapasy. Tym oto sposobem klienci otrzymywali narkotyk o zawartości mniej niż 2 proc. diacetylomorfiny. W obrocie była poza tym kokaina i marihuana.
Heroina niczym bumerang powróciła na usta Amerykanów, gdy wojna w Wietnamie trwała jeszcze w najlepsze. Trauma dawała się we znaki amerykańskim żołnierzom. Chcąc wyprzeć z pamięci wojenne piekło rekruci sięgali po narkotyk, który w Azji Południowo-Wschodniej był szalenie łatwy do zdobycia. Wciągano go nosem, wstrzykiwano dożylnie lub jedzono. Wszystko, byleby na chwilę pozbyć się obrazu z krwawego frontu.
W 1971 roku, czyli na cztery lata przed końcem konfliktu, Biały Dom przeprowadził operację "Złoty Przepływ", której celem było robienie testów narkotykowych całemu wojsku stacjonującemu w Wietnamie. Przed wejściem na pokład samolotu, którego trasa prowadziła do utęsknionego domu, każdy żołnierz musiał poddać swój mocz analizie.
Jeśli wykryto w nim obecność nielegalnej substancji, członka załogi zmuszano do odbycia detoksykacji w bazie wojskowej. Dopóki nie wytrzeźwiał, mógł co najwyżej pomarzyć o ponownym spotkaniu się z rodziną.
Richard Nixon ogłosił program naprawczy swoim sukcesem, bowiem tylko 5 proc. żołnierzy, którzy uzależnili się od opioidu w Wietnamie, miało powrócić do nałogu po roku od zakończonej służby w Azji. Mówiono, że większość wyzdrowiała bez żadnego dodatkowego leczenia, co prasa i naukowcy przyjęli z lekkim niedowierzaniem, nazywając działania prezydenta Stanów Zjednoczonych wybielaniem podupadającego rządu.
Wydarzenia te, choć nie mniej ważne, były zaledwie preludium do kryzysu opioidowego oraz horroru setek tysięcy Amerykanów, którym uzależnienie odebrało dzieci, siostry, braci, matki, ojców i przyjaciół.
Opium dla ludu
Telewizory w witrynach sklepów elektronicznych w Nowym Jorku ustawione były jeden na drugim. Puszczano w nich relację z meczów siatkówki, zawodów lekkoatletycznych i z gry w tenisa ziemnego. Amerykanie właśnie celebrowali organizację XXVI Letnich Igrzysk Olimpijskich w Atlancie. Nagrania z wydarzeń sportowych przerywane były reklamami.
– 82 proc. lekarzy poleca... – można było usłyszeć w klipie promocyjnym jednego z leków przeciwbólowych, które od kilku lat dostawały coraz więcej czasu antenowego. O tym, że 1/3 obywateli Stanów Zjednoczonych cierpi na chroniczny ból w którejś części ciała, mówiło się coraz głośniej w 1996 roku. O lekach opioidowych podobnie, jednak nie wszyscy byli chętni do ich przyjmowania. W opinii tej przeważał argument, że przy braniu opioidów istnieje większe prawdopodobieństwo wystąpienia uzależnienia.
W tym samym roku na rynek wypuszczono "rewolucyjny" OxyContin, silny lek przeciwbólowy, który jako substancję czynną zawierał chlorowodorek osykodonu (pochodna kodeiny). "Wskaźnik uzależnienia pacjentów leczonych przez lekarzy wynosi znacznie mniej niż 1 proc." – mówiono w reklamie telewizyjnej nowego, cudownego produktu firmy Purdue Pharma, za którą stała majętna rodzina Sacklerów. Jej nazwisko zdobiło drzwi frontowe paryskiego Luwru czy Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku.
Zarabiającej miliardy dolarów korporacji farmaceutycznej zależało na wydaniu nieuzależniającego superopioidu. Przed rokiem wejścia OxyContinu na rynek leki o podobnej klasie i działaniu były pozycjonowane przede wszystkim do leczenia silnego bólu związanego z nowotworami. Firmie sugerowano nawet, by przeprowadziła wpierw badania kliniczne na pacjentach bez diagnozy nowotworowej, jednak Purdue Pharma traktowała każdą taką wskazówkę z przymrużeniem oka, robiąc wszystko wedle własnego widzimisię. Liczył się zarobek.
OxyContin wyprodukowano finalnie jako lek na umiarkowany ból nienowotworowy. Dlaczego? Ponieważ myślano, że przez formułę opóźnionego wchłaniania oksykodonu istnieje mniejsze prawdopodobieństwo wystąpienia jakichkolwiek nadużyć wśród pacjentów. Jak podkreślił profesor Caleb Alexander z Johns Hopkins University, producent za wszelką cenę chciał uniknąć wrzucenia Oxy do jednego woreczka z tabletkami na raka.
Po wielu namowach "panaceum" Sacklerów zatwierdziła też Agencja Żywności i Leków (FDA), a w ruch poszedł marketing. Niczym głosiciele dobrej nowiny do drzwi gabinetów lekarskich zaczęli pukać młodzi, elegancko ubrani reklamowcy ("sprzedawcy mydła"), którzy niekiedy podstępem, niekiedy biletem lotniczym na Bahamy, namawiali medyków do przepisywania cudotwórczego OxyContinu swoim pacjentom.
Początkowo lekarze z uzasadnioną podejrzliwością podchodzili do natarczywie zalecanego im produktu. W końcu był to lek opioidowy. Niestety myląca dla nich okazała się etykietka i aprobata samej FDA.
Firma Purdue Pharma, będąc w posiadaniu szczegółowej bazy danych, mogła łatwo sprawdzić, kto, kiedy i ile wypisuje recept na OxyContin. Łakoma zysków zaczęła więc powiększać swoje zasięgi. Na konferencjach poświęconych tematom okołomedycznym można było usłyszeć powtarzane niczym mantrę zapewnienie, że przyjmowanie Oxy jest bezpieczne.
Kości zostały rzucone. Tabletki opioidowe przepisywano w różnych dawkach (m.in. od 10 mg co 6 godzin, po 20 mg co 12 godzin) osobom młodym i starym. Ból po dawnej kontuzji, której ktoś nabawił się podczas pracy, rzeczywiście ustępował. O obolałych plecach również dało się prędko zapomnieć. OxyContin działał tak, jak obiecywali to Sacklerzy.
Po odstawieniu leku pacjenci zaczęli skarżyć się na inne dolegliwości. Nie mogli spać, stale ziewali, ich ciało pokrywała gęsia skórka i pot, w głowie robiło się jakby mglisto. Biorąc OxyContin nie mieli pojęcia, że właśnie się od niego uzależnili. A potem dopadł ich narkotykowy głód.
W 2000 roku sprzedaż produktu Purdue Pharmy sięgnęła wartości prawie 1,1 miliarda dolarów. Do ówczesnego prezesa firmy Richarda Sacklera miały już jakiś czas temu dotrzeć niepokojące wieści o uzależnieniach spowodowanych przez Oxy. O tym, że ubogi region wzdłuż Appalachów ledwo radzi sobie z przedawkowaniami.
Co zrobił szef korporacji? Wysłał do podwładnych maila, w którym o początek kryzysu opioidowego obwinił "kryminalistów", nie OxyContin. Narracja miała być jedna i ta sama. "Wszystko mamy pod kontrolą".
Goniąc smoka
Kolorowe smugi odznaczały się na skarpetkach i rękawach koszulek. Pomarańczową barwę dawała tabletka 40 mg, zieloną zaś ta 80 mg. Widząc kogoś na ulicy z podobną plamą na odzieży, wiadome było, że bierze Oxy.
Uzależnieni najpierw trzymali pigułki w ustach, aby je zmiękczyć, a następnie pocierali nimi o ubrania. Po rozpuszczeniu wierzchniej powłoki tabletki dochodziło bowiem do szybszego uwalniania leku. Dzięki temu rytuałowi narkomani mogli poczuć euforię niemalże od razu.
Wraz z rosnącą świadomością wśród Amerykanów zdobywanie recept powoli stawało się coraz ryzykowniejsze, choć w wielu stanach nie brakowało pseudolekarzy, którzy odpłatnie przepisywali klientom OxyContin lub inne leki opioidowe.
Zamienników, które ulżyłyby narkotykowemu cierpieniu, szukano więc na ulicy. Pod mostami, gdzie bezdomni ustawiali namioty, nagminnie można było znaleźć heroinę. Zgodnie z badaniami, które ukazały się w czasopiśmie "Social Science & Medicine", osoby bezdomne są naznaczone zdecydowanie wyższym ryzykiem przedawkowania opioidów niż ludzie mający dach nad głową.
Już pod koniec lat 90. ranczerzy z Meksyku dostrzegli, że w sąsiednim państwie rośnie zapotrzebowanie na nielegalne narkotyki. Dilerzy z miasteczka Xalisco jako jedni z pierwszych jeździli po amerykańskich miastach i dostarczali chętnym tanią, czarną smołę.
Klient mógł podgrzać sobie heroinę na łyżce, by później wstrzyknąć ją sobie do żyły w zgięciu łokciowym. Inni preferowali kantońską metodę "chasing the dragon" polegającą na paleniu heroiny na folii aluminiowej i wdychaniu unoszących się ponad nią oparów.
W ostatnich latach na czarnym rynku modny stał się fentanyl, syntetyczny opioid opracowany w latach 60. XX wieku, którego działanie jest 50 razy silniejsze od heroiny. W medycynie stosuje się go do znieczulenia ogólnego, wykonując pacjentowi zastrzyk. Można go także używać w formie plastrów.
Jak podaje CDC (Centers for Disease Control and Prevention), w 2019 roku w Stanach Zjednoczonych doszło do ponad 36 tys. zgonów związanych z nadużywaniem syntetycznych opioidów. "Wzrost liczby zgonów związanych z syntetycznymi opioidami jest napędzany przez wzrost liczby zgonów związanych z przedawkowaniem fentanylu” – czytamy. Oszacowano, że opioid ten jest częściej wytwarzany w sposób nielegalny niż farmakologiczny.
Fentanyl zaaplikowany w formie plastra wchłania się do krwiobiegu przez skórę w ciągu trzech dni. Osoby uzależnione potrafią naklejać na swoje ciało więcej plastrów, niż jest to zalecane. W "Euforii" mogliśmy zobaczyć, jak Rue żuje lek. W taki sposób substancja jest wchłaniana przez błony śluzowe jamy ustnej i może doprowadzić do jeszcze szybszego przedawkowania.
"Chodzą po ulicach jak zombie" – widzimy wśród komentarzy pod nagraniami na YouTube, na których ludzie ostatkiem sił próbują ustać na nogach. Ich ciało zdaje się nie być im posłuszne. Myślami są gdzie indziej. Wpadają w trans zwany noddingiem, który można porównać do uczucia przysypiania. Jeżeli mózg zostanie odcięty od tlenu, noddowanie prawdopodobnie zakończyć się śmiercią.
Dlatego też większość Amerykanów stara się mieć pod ręką Narcan, spray do nosa, którego używa się w wypadku nagłego przedawkowania opioidów. Jest to postać naloksonu, czystego antagonisty trzech receptorów opioidowych. Jedno psiknięcie może uratować komuś życie.
Producent OxyContinu zawarł w październiku ubiegłego roku ugodę, w ramach której ma zapłacić odszkodowanie w wysokości 8,3 miliarda dolarów. Purdue Pharma dostała za swoje, ale co z tego, skoro efekty kryzysu opioidowego w USA przez kolejne lata będą odbijać się czkawką na amerykańskim społeczeństwie.
Owszem, Rue jest postacią fikcyjną, ale pokazuje prawdziwą twarz współczesnej Ameryki. Beznadzieję, z której jedni wyjdą żywi, drudzy nie.
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut