Joaquin Phoenix to jedna z najciekawszych postaci współczesnego kina. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie to jest kolejny przystojniak z Hollywood. Blizna na górnej wardze dodaje mu charakteru, ale i bez niej Phoenix byłby wyjątkowy. Takie osobowości nie zdarzają się często. Dziś na ekrany kin wchodzi „Mistrz” z rewelacyjną kreacją aktora.
Urodził się w wielkiej, wielodzietnej rodzinie hipisowskiej. Rodzice, wyznawcy sekty Dzieci Boga, zaszczepili w Phoenixie potrzebę wolności i weganizm – z czasem obie te rzeczy były dla niego coraz ważniejsze.
River
Jego debiutem przed kamerą była epizodyczna postać w serialu „Posterunek przy Hill Street”. Lata 80. nie były dla niego łaskawe, mimo wcześnie zaczętej kariery nie dostał w tamtej dekadzie żadnej większej roli. Jego brat River nie miał z tym z kolei problemu. Po genialnych „Straconych latach” Lumeta został nominowany do nagrody Oscara oraz Złotych Globów. Później poszło jak z płatka: posypały się zarówno role, jak i kokaina. Nagła i wielka sława okazała się zbyt dużym obciążeniem dla wrażliwego Rivera. W wieku 23 lat znaleziono go martwego w klubie „The Viper Room” Johnny’ego Deppa.
To wydarzenie wstrząsnęło życiem Phoenixa. Starszy brat był dla niego przykładem i wzorem. Joaquin wstrzymał swoją karierę i zniknął na jakiś czas z show biznesu. Gdy powrócił w 1995 roku nikt nie miał wątpliwości, że czas spędzony w samotności ukształtował jego charakter. Pierwszym filmem po dramatycznym wydarzeniu był brawurowy, jeden z najbardziej niedocenianych filmów lat 90. „Za wszelką cenę”. Phoenix zagrał tam u boku Nicole Kidman i Matta Dillona. I to był strzał w dziesiątkę.
Silniejszy i dojrzalszy zaczął grać w dużych produkcjach. „Osiem milimetrów” i rok później nakręcony „Gladiator” ugruntowały jego pozycję, na którą poza talentem składa się też niezwykła siła i charakter, którego może mu pozazdrościć połowa Hollywood.
Najlepszym tego przykładem jest projekt, którym Phoenix pokazał co tak naprawdę myśli o swojej branży. Nie każdemu taka drwina uszłaby na sucho, jednak Joaquin bez szwanku wyszedł z serii drwin, jakie zafundował Hollywood i mediom. Otóż w październiku 2008 roku Phoenix obwieścił, że rezygnuje z zawodu aktora. Oświadczenie wywołało dużo emocji. Joaquin oznajmił w nim, że zamierza poświęcić swoje życie muzyce i wyprowadza się na wieś. Sprzedał dom w Hollywood i wyniósł się na przedmieścia. Zapuścił brodę, co jakiś czas pojawiały się nagrania z jego nieudanych raperskich wystąpień.
Po jakimś czasie, gdy wszyscy już uwierzyli w niezwykłą przemianę Phoenixa, ten zaczął fotografować się na imprezach i pod wpływem różnych substancji. Świat obiegły zdjęcia gdy tarza się we własnych odchodach, wystąpił też w programie „Late Show” wyraźnie pod wpływem narkotyków.
Media rozpisywały się o staczaniu się aktora. Tabloidy, dzienniki opinii, magazyny i telewizja poświęcały mu obszerne bloki, w których eksperci zastanawiali się co jest przyczyną upadku i porównywali tę sytuację do losów jego brata Rivera.
Gdy wszystko wydawało się już przegrane, a Phoenix rzekomo prawie stracił kontakt z rzeczywistością, ten oznajmił, że ostatnie dwa lata jego życia były jedną wielką mistyfikacją. Wyjaśnił, że wraz z Casey Affleckiem kręcili film, w którym udowodnili, że nawet największe kłamstwo można sprzedać mediom jako smutną prawdę. Oszukali wszystkich: dziennikarzy, współpracowników, gwiazdy kina pragnące pomóc upadającemu Phoenixowi i wreszcie wszystkich obserwatorów, którzy w pewnym momencie pogodzili się z szaleństwem aktora.
„Mistrz”, który dziś wchodzi na ekrany polskich kin, jest pierwszym filmem Phoenixa od czterech lat, z których dwa przypadały właśnie na mistyfikację. Aktor broni się w nim tym, co ma najcenniejszego – talentem i humorem. Jest prawdziwym bohaterem, bożyszczem tłumów i przystojniakiem, ale nie w stylu młodego Ryana Gosslinga z wyrzeźbioną klatą, lecz w starym, amerykańskim stylu: z piersiówką, papierosem i w wypolerowanych butach. Niczym Don Draper z „Mad Men” pije, uwodzi i zawodzi. Zawsze z klasą i wyczuciem.
Jego bohater Freddie jest niepokorny i podobnie jak Phoenix szuka swojego miejsca na ziemi. Nie jest postacią łatwą. Pozornie zabawny i wesoły, kumuluje jednak w sobie dużo emocji, które nie wyładowuje, popadając w coraz większą frustrację. Ucieka, by poczuć się wolnym. Nie działa logicznie. Gdy patrzymy na postać Freddiego Quella przez pryzmat życia Phoenixa okazuje się, że ta rola nabiera kolejnego sensu.
Wielką siłą aktora wydaje się jego bezkompromisowość. To rzadka cecha w branży, w której zamiast sztuki coraz bardziej liczy się producent i sponsorzy. Phoenix stara się balansować na granicy socjety z Hollywood i wolności, która została w nim zaszczepiona od maleńkości. Z sukcesem. Jego życie jest tak ciekawe, że samo obserwowanie go jest niezłą porcją kina. Mądrego, wyważonego i skłaniającego do przemyśleń.