50 lat temu Wojciech Fortuna zszokował świat i zdobył złoty medal olimpijski. A miał zostać w kraju
Krzysztof Gaweł
11 lutego 2022, 06:08·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 11 lutego 2022, 06:08
Dziś mija dokładnie 50 lat od niezapomnianego konkursu olimpijskiego w Sapporo i złotego medalu Wojciecha Fortuny. Polak zszokował świat, skoczył niebywałe 111 metrów i uciszył dziesiątki tysięcy fanów na słynnej Okurayamie. – Przecież w ogóle miałem nie jechać do Sapporo! – wspomina swój niebywały sukces legendarny skoczek w rozmowie z naTemat i przybliża kulisy rozgrywki, która toczyła się za jego plecami. I to na szczeblu partyjnym.
Reklama.
19-letni Wojciech Fortuna mistrzem olimpijskim w Sapporo
Skoczek z numerem "29" na plastronie nerwowo się rozgląda. Sprawdza gogle, poprawia nieznacznym ruchem czapkę, rozgląda się po skoczni. Raz jeszcze sprawdza narty, buty i wiązania. Znika na chwilę operatorowi kamery, aż nagle łup! Wyskakuje z boksu jak oparzony, ustawia się w pozycję najazdową i sunie przed siebie. Kolana i głowa nisko, ręce przed sobą, pędzi coraz szybciej aż wzbija się w powietrze.
Dynamicznie, bardzo mocno wychodzi z progu. Narty zadarte wysoko, sylwetka niemal nienaganna, szybuje wspaniale, a gdy zbliża się do lądowania, kibice już wiedzą. Niesie się najpierw cichy, a potem coraz głośniejszy pomruk, który szybko zamieni się w aplauz 50 tysięcy fanów zgromadzonych na Okurayamie. A 19-letni Polak ląduje i już wie, co się stało. Media szybko nazwą ten skok najlepszym w historii.
Nastolatek z Zakopanego właśnie dokonał sztuki wręcz nieprawdopodobnej. Wyrzuca spontanicznie ręce w górę. Cieszy się niesamowicie. Rekord! Rekord skoczni! Aż łapie się za głowę. Aż się ogląda za siebie, by zobaczyć te trzy niesamowite jedynki na tablicy wyników. I znów ręce wędrują w górę. Kibice wiwatują, bo są świadkami czegoś ponadczasowego. I jakoś przełkną porażkę swojego mistrza. Jest 11 lutego 1972 roku. Wojciech Fortuna za kilkadziesiąt minut zostanie pierwszym polskim zimowym mistrzem olimpijskim w historii.
"Miałem pewnie sto metrów za sobą, kiedy poczułem opór pod nogami. Instynkt kazał mi się jeszcze wychylić. Lecimy! Na spotkanie z grubą czerwoną krechą. Nie słyszałem uderzenia nart o śnieg. Tylko ciałem wstrząsnął dreszcz. Wtedy ręce same wyskoczyły nad głowę. Biłem brawo. Nie sobie. Tym siłom, które mnie nie zawiodły. Gąsiorowskiemu, który mnie nauczył skakania, Forteckiemu, który mi zawierzył, Marusarzowi i Groniowi, którzy byli dla mnie wzorem. (...) Cisza na stadionie. Słyszałem za to tysiące fleszy aparatów fotograficznych strzelających w moim kierunku. Patrzę na tablicę wyników: 111 metrów i 130,4 punktu – takiej noty nie pamiętam, nie widziałem nigdy w życiu" – tak widział to wszystko sam skoczek.*
Zamieszanie po skoku, dylematy sędziów i pomoc od Japończyków
Historia tego skoku i tych igrzysk jest bogatsza, niż może się dziś wydawać i niż pamiętają kibice. Sensacyjny skok 19-latka dał mu prowadzenie w zawodach, ale tuż po nie rywalizację przerwano. Powód? Sędziowie obawiali się, że lepsi od Polaka skoczkowie zaczną bić rekord za rekordem i komuś stanie się krzywda. Przecież Wojciech Fortuna w zasadzie był w elicie nikim. Dobijał się do niej, ale z przeciętnym skutkiem.
Narada sędziów trwa w najlepsze. Skakać czy nie? Pojawia się pomysł anulowania oddanych dotąd skoków i rozpoczęcia rywalizacji na nowo. Czech Miloslav Bělonožník obawia się, że słynny Jiří Raška, przeskoczy skocznię i dojdzie do tragedii. Polaka w obronę bierze Norweg Wilhelm Molberg Nilssen, przypomina że Wojciech Fortuna był szósty w zawodach na skoczni normalnej raptem pięć dni wcześniej. Pomógł sędzia z Japonii, który liczy na to, że Yukio Kasaya poprawi wyczyn nastolatka.
I to pan Fumi Asaki pomógł tej pięknej historii. Głosowanie sędziów kończy się wynikiem 3:2 dla zwolennikiem kontynuowania zawodów. Japończycy liczą, że ich faworyt w drugiej serii odrobi straty, przecież skoczył 106 metrów. Zaczynają się wielkie emocje. Wojciech Fortuna tuż po swoim najważniejszym w życiu skoku oddaje jeden z tych, których pamiętać nie chce. 87,5 metra w serii finałowej, niemal 25 metrów mniej! Czy wszystko jest stracone? Trzeba czekać i liczyć.
Trzynasty po pierwszej serii Szwajcar Walter Steiner skoczył kapitalnie, aż 103 metry w drugiej serii. Chwila nerwowego oczekiwania i jest... o 0,1 pkt. za Wojciechem Fortuną. Mniej się już nie da. Pora na kolejnego znakomitego skoczka. Rainer Schmidt z NRD leci wspaniale i skacze 101 metrów. Znów kalkulacje, nerwy. Niemiec stracił do Polaka 0,6 pkt. Jego poplecznicy chcą zmienić wyniki, żądają uznania 102 metrów. I co wtedy?
Stał się chyba polityczny cud. Działacze z USA i ZSRR ramię w ramię odrzucają protesty ekipy NRD, nie będzie zmiany wyników. Wojciech Fortuna wciąż prowadzi. Minuty i sekundy zamieniają się w całą wieczność, walka o medale trwa. A przecież każdy krążek dla 19-latka z Polski to byłaby ogromna sensacja. Jest i on, Yukio Kasaya. Mistrz olimpijski ze skoczni normalnej, na którego czeka sława, audiencja u cesarza oraz nowiuteńka toyota. Na dole skoczni 50 tysięcy fanów, wszyscy czekają na triumf.
Japończyk nie wytrzymał presji. 85 metrów! Bardzo krótko, Japończyk tonie we łzach, nie będzie złota. A Wojciech Fortuna wciąż czeka. Na górze pozostał Fin Tauno Käyhkö, który skakał ostatni. Miał szansę na złoto, ale skoczył 100,5 metra. Mamy to! Wojciech Fortuna mistrzem olimpijskim w skokach narciarskich. Pierwsze w zimowych igrzyskach złoto dla Polski. Do tego w jakich okolicznościach. Po rekordowym skoku. Po rekordowych nerwach. Mamy złoto!
Jako pierwszy z gratulacjami spieszy Yukio Kasaya, który potrafił docenić rywala. Sam zawiódł, nie dał rady. Ale swoją toyotę w końcu dostał. A Wojciech Fortuna? Czeka na Mazurka Dąbrowskiego, ale orkiestra mu go nie może zagrać. Nie ma nut, nikt nie był przygotowany na triumf Polaka. Trzeba szybko jechać do ambasady, mija godzina, nim nasz wspaniały mistrz usłyszy hymn i będzie mógł uronić łezkę.
Partia, skoki i decyzje podejmowane przez... dziennikarzy
A przecież tego sukcesu mogło w ogóle nie być. Krnąbrny i utalentowany nastolatek miał w ogóle nie jechać do Japonii. Jak to? – Miałem pecha, bo przecież w ogóle miałem nie jechać do Sapporo. Gdyby nie dziennikarze, to bym w ogóle na olimpiadę nie pojechał. Jeden z najważniejszych towarzyszy, który był szefem Polskiego Związku Narciarskiego, powiedział tak: wygraliście kwalifikacje i ja wam gratuluję, ale na igrzyska nie pojedziecie, bo jesteście młodzi i nie macie rutyny. A w związku z tym się pogubicie – opowiada nam po latach nasz mistrz.
Tak to wówczas wyglądało. Partia mocno obsadzała związki sportowe, funkcjonariusze mieli realny wpływ na decyzje, a trenerzy z rzadka potrafili się postawić. Zrobił bo mniej więcej w tym samym czasie Kazimierz Górski. Postawił się też trener Janusz Fortecki. To on wstawił się za chłopakiem, który robił postępy i znakomicie rokował. Sytuacja przed igrzyskami do złudzenia przypominała tegoroczną. Polacy byli mocno krytykowani za swoje występy, zawalili Turniej Czterech Skoczni.
Wojciech Fortuna nie zdołał w słynnej imprezie się pokazać, ale jako jedyny z naszej ekipy uniknął krytyki, bo robił postępy. Wielki wkład w to, że znalazł się w samolocie do Japonii mieli legendarni dziennikarze, red. Marian Matzenauer i red. Krzysztof Blauth. W końcu szefostwo PZN się ugięło, a gdy przyszło sensacyjne złoto i sukces, o sprawie po prostu... zapomniano. Postawy szefowi związku nie zapomniał nasz skoczek.
Sukces, sława i początek końca wspaniałego skoczka
– Co ciekawe, on mnie później prowadził po Sapporo za rękę i nie odpuszczał mnie na krok. Z litości nie będę mówił nazwiska. Przeprosiny? Nie usłyszałem czegoś takiego do dziś. Wyszło na koniec, że to była jego zasługa – wspomina po latach Fortuna. Tak jak przekonał się, że partia może zaszkodzić, doświadczył jej dobroci już jako mistrz olimpijski. Premia? 200 dolarów (choć miało być 450). Władze przekazały mu klucze do nowego trzypokojowego mieszkania i ofiarowały nagrodę pieniężną – 60 tysięcy złotych.
Co do pieniędzy to sprawa wyszła jak w filmie Stanisława Bareji. Wiceminister sportu zabrał połowę premii skoczka, czego ten nie potrafił pojąć. Wytłumaczono mu, że tak to wygląda i że nie musi dalej skakać, jeśli nie jest zadowolony. A o 60 tysiącach złotych dostał zakaz publicznego mówienia. By nie prowokować niebezpiecznych dla władzy ludowej precedensów, go skoczek był wszak amatorem i za swoje skoki pieniędzy oficjalnie nie dostawał.
– Ja dopiero po latach odkryłem, dlaczego on tak do mnie powiedział. Przekonali go jednak dziennikarze i trener Janusz Fortecki, że ja muszę jechać i jestem dobrze przygotowany. Ech, nie będę więcej mówił na ten temat. Pojechałem tam, cała sytuacja dała mi jeszcze większego "powera" i pokazałem temu panu, że da się skoczyć i wygrać złoty medal olimpijski – śmieje się po latach Wojciech Fortuna. Swoje przeżył, ale w kraju stał się legendą. I tak jest po dziś dzień.
Fortuna kołem się toczy. Na to złoto czekaliśmy dekadami
Ten złoty medal dał Wojciechowi Fortunie nieśmiertelność i sławę, stał się też dla niego początkiem końca. Tak, w wieku 19 lat. Już nigdy później mistrz olimpijski nie skakał tak dobrze. Sukces w tym wieku może zawrócić w głowie. On nigdy później nie zbliżył się do tego wyczynu. W połowie 1972 roku rozpoczął się bal, który trwał niemal trzy dekady...
Wojciech Fortuna odnalazł swoją drogę na początku XXI wieku. Wyjechał z Podhala, zamieszkał na Podlasiu i swoje przygody – tych olimpijskich było równie dużo, co tych już po igrzyskach – w książce biograficznej "Wojciech Fortuna. Skok do piekła", której współautorem jest red. Leszek Błażyński. Złoto w Sapporo okazało się niemal przeklęte.
Dziś nasz mistrz z radością obserwuje i komentuje skoki. Na swojego następcę musiał czekać dokładnie 30 lat. W 2002 roku w Salt Lake City Adam Małysz zdobył dwa olimpijskie krążki, brązowy i srebrny, nawiązując do sukcesów wielkiego poprzednika. Złoty medal olimpijski wywalczył dopiero w 2014 roku w Soczi Kamil Stoch. A później drugi, by dołożyć po czterech latach trzeci w Pjongczangu. Legenda ma godnych następców.
– Kamil Stoch dla mnie to jest geniusz po prostu. Skakał coraz lepiej, przestał i pojawiła się krytyka u niektórych, a on wygrał właśnie kwalifikacje. Więc lepiej się nie odzywać, tylko czekać na jego skoki. Każdy z naszych zawodników przez ostatnie dziesięć lat dawał nam tyle radości, że nie mógłbym w nich zwątpić nawet przez chwilę. Nie wierzę, że coś złego się wydarzy. Czekajmy spokojnie i proszę zadzwonić po igrzyskach, wtedy pan zobaczy – mówił nam Wojciech Fortuna tuż przed igrzyskami.
W sobotę, niemal dokładnie 50 lat po wielkim sukcesie Wojciecha Fortuny, Kamil Stoch powalczy o czwarte olimpijskie złoto w karierze i miejsce w annałach. A my czekamy, by zadzwonić do mistrza i wspólnie cieszyć się sukcesem jego następcy. Tak jak w 1972 roku w Sapporo.
* Opis Wojciecha Fortuny pochodzi z materiału "Poczet skoczków polskich: Wojciech Fortuna - Szczęście na Okurayamie" opublikowanego na łamach skijumping.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut