Ile jest warty feminizm? Zależy od marki. W sieciówce możesz kupić t-shirt z hasłem "girl power" za kilkadziesiąt złotych, ale znane influencerki wyceniają go na znacznie więcej. Możesz więc kupić feminizm w postaci bluzy z kapturem za 319,90 zł albo marynarki za 449 zł. Problem jest tylko taki, że kobiety takiego kapitalistycznego aktywizmu wcale nie chcą już kupować. Bo powiedzmy to wprost: komercyjne wykorzystywanie feministycznych haseł jest po prostu do dupy.
Jeszcze niedawno feminizm nieźle się sprzedawał. T-shirty, bluzy i bawełniane torby z emancypacyjnymi hasłami szły jak świeże bułeczki, z czego korzystały gwiazdy od Beyoncé po Taylor Swift. Koszulka z napisem "grl pwr" czy "the future is female" była szpanem, a jej brak – wtopą. W końcu jeśli nie nosisz feminizmu na piersi, to jesteś zdrajczynią swojego rodu.
Z czasem rozgorzała dyskusja: czy wypada kupować aktywizm? Niektórzy mówili, że tak, bo "feministyczne ciuchy" propagują szczytne ideały i popularyzują je wśród nastolatków. Inni z kolei twierdzili, że kapitalizm złapał w swoje szpony nawet feminizm, ciałopozytywność i siostrzeństwo, co jest niechybnym znakiem, że nasze społeczeństwo schodzi na psy.
Feministyczne hasła nie są już na takim topie, jak kilka lat temu. Teraz koszulka "girl power" raczej budzi politowanie, bo feminizm umocnił swoją kulturową pozycję. Po inicjacji ruchu #MeToo przestał być już żartem i fanaberią, ale stał się ideą, której wagi nikomu nie powinno się już tłumaczyć (tyle że wielu osobom wciąż trzeba, co pokazuje obwinianie ofiar "Oszusta z Tindera" zamiast... samego oszusta).
Jednak tego, że feminizm na sprzedaż jest już passe, nie załapały polskie influencerki. Te wciąż ochoczo sprzedają aktywizm i to za miliony moment, jak przed laty śpiewał polski "Justin Timberlake". Problem w tym, że na aktywistyczne hasła nie ma już takiego popytu, jakiego by się spodziewały.
Kup bluzę, promuj siostrzeństwo
Kilka dni temu ze swoją nową marką ruszyła Kasia Mecinski (138 tysięcy obserwujących na Instagramie), która prowadzi kanał "Fifty na Pół" na YouTube i ma na koncie książkę "Nie obraź się, ale...". Nie zważając na kryzys klimatyczny, youtuberka postanowiła dołożyć się do destrukcyjnego wpływu przemysłu modowego na naszą planetę. Bo przecież ubrań wciąż jest za mało, prawda? Najwyraźniej nie, jeśli promują szczytny cel.
"W ostatnim roku, pracując nad książką 'Nie obraź się, ale' najbardziej wyniosłam poczucie braku więzi siostrzeńskich, że chciałabym żebyśmy bardziej celebrowały relacje koleżeńskie, budowały ideę siostrzeństwa. (...) Marka Super inclusive society (SIS – red.) jest miejscem dla nas do promowania ważnych dla nas idei w lekki, i tam, gdzie jest to odpowiednie, zabawny sposób. Produkty, które można znaleźć w naszym pierwszym dropie to bluza 'sisterhoodie' (...) i inkluzywna kolorowanka dla wszystkich dzieci, czyli taka, która pokazują prawdziwe ciała, różnorodność kulturową, łamie stereotypy i uczy ciałopozytywności" – napisała na Instagramie Kasia.
Błękitna lub karmelowa bluza z kapturem z napisem "sisterhoodie" (gra słów "sisterhood", czyli siostrzeństwo oraz "hoodie", czyli bluza z kapturem) to wydatek rzędu 319,90 złotych. Chętni mogą jeszcze kupić przypinkę z hasłem "siostrzeństwo" (24,90) czy (co z tego wszystkiego ma chyba najwięcej sensu) naczynia z piersiami albo cipkami (69,90 - 89,90 zł).
"Sisterhood, sisterhoodie – aż się prosi, żeby to powstało. Od tego wszystko się zaczęło. Choć siostrzeństwo istnieje, to jest mniej obecne w kulturze polskiej, niż byśmy chciały. Chcemy to zmienić, nosząc siostrzeństwo dumnie na piersi" – głosi opis bluzy na stronie SIS, tyle że fanki Kasi wcale nie przyjęły nowej femi-marki z otwartymi ramionami. Wręcz przeciwnie: w komentarzach się zagotowało.
"Sprzedawanie haseł feministycznych na bluzach nie wprowadza żadnej zmiany w świecie rzeczywistym, poza tym że ktoś ma ładną bluzę, a wy za to pieniądze", "Bluza z napisem sisterhood czy innym siostrzeństwem niesamowicie emancypuje. Brawo. Girlboss. Tego nam potrzeba! Kolejnego gówna, które nic nie wnosi, a żeruje na ideach. Serio, już tego nie można brać na poważnie", "Bluzy za ponad 3 stówy, czyli siostrzeństwo tylko dla zamożnych kobiet?" – pisały internautki w komentarzach. Zdrowo wkurzone internautki.
Z kolei kilka miesięcy temu ze swoją marką ruszyła Martyna Kaczmarek, feministyczna i ciałopozytywna aktywistka i influencerka, którą na Instagramie obserwuje, bagatela, 135 tysięcy internautów. Gdy Martyna ogłosiła, że będzie sprzedawać marynarki i sukienki, wśród instagramowych feministek wybuchła afera. O co poszło? O nazwę.
Marka Herstore początkowo nazywała się Herstoria. Jak tłumaczy Wikipedia, to połączenie angielskich słów "her" (ona) oraz "history" (historia) i oznacza "historię opisywaną z perspektywy feministycznej, ze szczególnym uwzględnieniem dziejowej roli kobiet". Środowisku feministycznemu nie spodobało się połączenie sprzedaży ubrań z feminizmem. Nie pomógł fakt, że 16,8 procent dochodu sklepu przeznaczane jest na fundusz przeciwprzemocowy Fundacji Feminoteka czy aktywizm Martyny (który zresztą sam w sobie okazał się kontrowersyjny).
"Ja czuję się oszukana, po prostu jest mi przykro. Sukienka za 350 złotych nie poprawi mi nastroju (zresztą nawet mnie na nią nie stać), nie poprawi go też oddawanie jakiegoś procentu na fundacje feministyczne. Aktywizm nie jest na sprzedaż. Feminizm nie jest na sprzedaż" – stwierdziła na Instagramie feministka i aktywistka @nie.pelnosprytna.
"(...) Mało mnie interesuje, czy ten biznes przekazuje pieniądze na Feminotekę. To nadal biznes. A biznes z definicji służy zarabianiu pieniędzy" – stwierdziła z kolei feministka i działaczka partii Razem Martyna Jałoszyńska.
Mimo zmiany nazwy wcale nie było lepiej. Ubrania sprzedawane przez Kaczmarek sprawiają bowiem wrażenie uszytych na siłę i wbrew wszelkim trendom, tylko po to, żeby sprzedać szczytne hasło. "Wyjątkowy print na podszewce to coś, co zdecydowanie wyróżnia tę marynarkę. Gdy ją projektowałyśmy, chciałyśmy, abyś mogła poczuć się jakbyś miała na sobie pelerynę superbohaterki" – czytamy w opisie marynarki Emma.
Marynarki, którą Karolina Domaradzka wprost nazwała "ch*jową". Sprzedawanie bardzo drogich ubrań pod płaszczykiem wcale się stylistce i krytyczce mody nie spodobało (i nie tylko jej).
"Chodzi o to, żeby zapłacić za ideę! W takiej sytuacji towar naprawdę wydaje się być sprawą drugorzędną i nie musi pasować do całości. Ba! Może spokojnie utrwalać stereotyp niemodnej, zacofanej i niepotrafiącej ubrać się feministki, która nienawidzi mężczyzn, ale nosi to, w co wcisnął ją kiedyś patriarchat... Bo czymże, na miłość boską, jest obcisła do granic możliwości i zapinana na jeden guzik marynarka w bezpiecznym granatowym lub beżowym kolorze – synonim personelu usługowego i korporacji, czyli m.in. nierówności w wynagrodzeniach pomiędzy sekretarką i sekretarzem, a także swoistego rodzaju symbol seksualny" – pisała stylistka.
Domaradzka skrytykowała nie tylko krój marynarki, ale również jej cenę – 449 złotych. "To jest pójście po najniższej produkcyjnej linii oporu... Brak wycięcia i guzików to dowód na ograniczenia w produkcji czyli chęć zaoszczędzenia na pracy szwaczki i bynajmniej nie ze względu na jej komfort, bo szwaczka szyje na akord..." – stwierdziła stylistka i dla porównania opublikowała zdjęcie pierwszej lepszej marynarki z Zary, tańszej i o innym kroju. "Ino trochę mało feminizmu w składzie" – ironizowała.
"Herstore" nie wydaje się sukcesem. Kaczmarek, która w ubiegłym roku zrezygnowała z pracy marketerki, niedawno poinformowała, że zamierza wrócić do korporacji. Produkty w jej sklepie są drakońsko przecenione, a influencerka (która jako jedna z pierwszych pogratulowała nowej marki Kasi Mecinski – w końcu kapitalistki muszą się wspierać) kilka dni temu spotkała się nawet z autorkami innej marki, aby porozmawiać o strategii sprzedaży i "niekonstruktywnej krytyce", którą otrzymała od internetowej społeczności.
Feminizm nie na sprzedaż
Co mówią te afery z feministycznymi ubraniami w roli głównej? To, że nikt już nie chce kupować feminizmu (zwłaszcza za kilkaset złotych), bo nie potrzebujemy siostrzeńskich bluz czy ciałopozytywnych poszewek niemodnych marynarek. Potrzebujemy realnego działania i autentycznego aktywizmu. Nie pustych haseł, które mają jedynie napchać kieszenie uprzywilejowanych influencerek.
"Przestańmy komercjalizować idee. Na miłość boską, przecież to jest dla pieniędzy tylko. Dla zmiany zakłada się fundacje i podejmuje działania, a nie szyje nikomu niepotrzebne ubrania" – przeczytałam jeden z komentarzy pod wpisem Mecinski o marce SIS i niech on wystarczy za puentę. Dodam tylko: na miłość boską, nie kapitalizujmy feminizmu!