Ciężko dzisiaj o autorytety. Wiadomo jedno: raczej nie powinni być nimi influencerzy. A przynajmniej nie ci, którzy na Instagramie i innych platformach mogą pochwalić się największą liczbą obserwujących. Dlaczego? Bo głośne dramy zweryfikowały, kogo warto podziwiać i komu nabijać "lajki". Popularne jest przereklamowane, a zasięgi kłamią? Panie i panowie, oto jak upadają autorytety doby social mediów.
Oj, działo się w ostatnich miesiącach na Instagramie. Dramy sypały się jak z rękawa, a autorytety waliły się jak domki z kart. Influencerki (co ciekawe, afery dotyczyły głównie kobiet – może dlatego, że na influencerskim Olimpie jest ich po prostu więcej?) zaliczały kolejne kryzysy wizerunkowe i skakały sobie do gardeł, a skonfundowani internauci nie wiedzieli już komu ufać.
Spytacie: kogo to obchodzi? Czy to w ogóle ważne? Ano ważne. Możemy tupać nóżkami, ale to social media tworzą dzisiaj celebrytów, gwiazdy i autorytety (albo "autorytety"). To one decydują o publicznym być czy nie być, a z wyścigu o zasięgi zwolnieni są tylko najwięksi i ci, którym na "fejmie" nie zależy. Stara gwardia, która nic nikomu nie musi już udowadniać ani żebrać o "follow", "share" czy "subscribe".
Instagram to biznes. Duża liczba obserwujących = duże zasięgi = duże pieniądze. Proste. To czy każdy popularny influencer i celebryta na to zasługuje, to zupełnie inna kwestia. Kontrowersyjne i patologiczne (niestety) się sprzedaje, jak pokazała afera z Arkiem "Megakotem" Kocikiem z programu TTV "Królowe życia".
Dramą za dramą
Tyle że czasami wydaje się, że dobrze zainwestowaliśmy nasze "obserwuję". Treści są angażujące, osoby sympatyczne, a podejmowane tematy – społecznie ważne. Dzisiaj na Instagramie nośne są bowiem nie tylko przefiltrowane przez aplikacje selfie i zdjęcia z dalekich podróży (na które, jak radzi Ania Wendzikowka, trzeba po prostu się odważyć), ale także aktywizm wszelkiej maści: polityczny, feministyczny, ciałopozytywny.
Instagram, podobnie jak TikTok, robi masę świetnej roboty. Trzeba tylko wiedzieć, czego i gdzie szukać oraz strzec się "g*wna". To te platformy edukują, nagłaśniają ważkie problemy, popularyzują akcje charytatywne i odmieniają życie poszkodowanych przez los (jak nieocenione Make Life Harder). A przy okazji oferują świetną rozrywkę, podają na tacy najlepsze memy i poszerzają horyzonty.
Gdybym jako nastoletnia dziewczyna miała dostęp do tylu pożytecznych treści w jednym miejscu, oszczędziłabym czas, wylałabym mniej łez i czułabym się mniej samotna. Aktywistyczne konta pokazują bowiem, że nie jesteś sama, a kwestie, o których przez lata wstydziłaś się mówić, są naturalne i powszechne. Nic nie jest z tobą nie tak.
Wielu z was ma pewnie podobne odczucia. Stąd rozczarowanie, gdy topowi polscy influencerzy w przeciągu ostatniego roku wikłali się w jedną dramę za drugą. Zgrzytały zęby, liczba obserwujących leciała w dół, a rozczarowanie fanów sięgało sufitu. Bo podsumujmy:
Mama Ginekolog (889 tys. obserwujących)
Nie zdała egzaminu na specjalizację, tym samym nie zostając oficjalnie ginekologiem – a dla tysięcy kobiet jest autorytetem w tej dziedzinie. Każdemu może powinąć się noga, ale nie każdy musi tłumaczyć się tak jak Nicole Sochacki-Wójcicka ("ginekolog w trakcie specjalizacji z powołania i pasji" – pisze o sobie na Instagramie), która stwierdziła, że tematy na egzaminie nie są potrzebne w jej zawodzie i nawet do nich nie zaglądała.
Później, aby ocieplić wizerunek, Mama Ginekolog zorganizowała kontrowersyjną zbiórkę charytatywną: kupiła luksusowe gadżety za ponad 100 tysięcy złotych (torebkę Louis Vitton, nowego iPhone'a, Thermomix...) i zapowiedziała, że każdy, kto wpłaci datek, weźmie udział w losowaniu. Niektórzy ją skrytykowali i stwierdzili, że influencerka mogła od razu przekazać całą sumę na cele charytatywne, ale jednak opłaciło się – zebrała aż 1,35 mln złotych.
Staśko, która regularnie wzbudza kontrowersje, zajęła się potem kolejnym "problemem": małą liczbą kanałów commentary na YouTube prowadzonych przez kobiety. Zainteresowane, youtuberki Prostracja i Dramcia, stwierdziły, że problem nie istnieje i to robienie z igły widły, a w odpowiedzi Staśko zarzuciła im robienie filmów "akurat jak jest hajp na hejtowanie mnie" oraz "podpinanie się pod zasięgi, które są skrajnie przemocowe".
Red Lipstick Monster (1,49 mln subskrybentów na YouTube i 1,5 mln obserwujących na Instagramie)
Influencerka ogłosiła w listopadzie, że rusza z własną marką. I mimo że każdy spodziewał się, że jedna z najpopularniejszych youtuberek makijażowych w Polsce i autorka książki o makijażu zaprezentuje autorskie kosmetyki, to Ewa Grzelakowska-Kostoglu zaskoczyła, bo postawiła na modny dzisiaj self-care. Na pierwszy ogień poszły olejki CBD.
Kayaszu, czyli Kaja Szulczewska, matka polskiego ciałopozytywizmu, "zasłynęła" wypowiedziami, które zostały uznane za transfobiczne i została ochrzczona TERF-ką (czyli radykalną feministką wykluczającą osoby transpłciowe). To m.in. z powodu Kayaszu wybuchła kłótnia między kolektywem Stop Bzdurom a redakcją "Wysokich Obcasów". Margot i inne aktywistki oburzyły się, że umieszczono je na liście "50 śmiałych 2020 roku" razem z TERF-kami, w tym z Szulczewską.
Oprócz tego w maju Kayaszu zszokowała, gdy "reklamowała" ekologiczne rajstopy na pogrzebie ojca. "Prują się, bo oznaczyłam rajstopy. K*rwa, jestem frajerką, bo nawet nie dostałam kasy za tę "reklamę". Serio, teraz to trzeba zawsze napisać "nie dostałam pieniędzy", bo inaczej lewaki mają wk*rw" – zamieściła na InstaStories fragment rozmowy ze znajomą.
Zresztą Szulczewska swoich dram jest świadoma. "Cancelled since 2019. (...) Robię tu rzeczy zakazane: myślę, krwią maluję, obrażam uczucia, mam swoje zdanie" – przyznaje rozbrajająco w bio na Instagramie.
Martyna Kaczmarek (138 tys. obserwujących)
Martyna Kaczmarek zaliczyła największą ilość dram i najpoważniejszy kryzys wizerunkowy, a niektórzy wieszczą, że dni jej popularności są już policzone. Feministyczna i ciałopozytywna aktywistka, która zaistniała na Instagramie w zaledwie rok, z guru feminizmu stała się czarną owcą w feministyczno-instagramowym świecie (który, nawiasem mówiąc, jest dzisiaj mocno podzielony i skonfliktowany).
Następnie Kaczmarek wydała książkę o feminizmie. Stała się bohaterką najgłośniejszej insta-afery ze swoim udziałem. Autorki mniejszych feministycznych kont zarzuciły jej "inspirację" feministycznymi treściami z innych, polskich i zagranicznych kont oraz nietworzenie treści własnych. Aktywistki rzuciły się Kaczmarek do gardeł (całą aferę świetnie streszcza @mi.lulilu), a Martyna przeprosiła i obiecała pójście na kurs z prawa autorskiego, co, zdaniem niektórych, było PR-ową zagrywką.
Drama i co dalej?
Skąd aż tak wielkie afery? W dobie kryzysu wartości influencerzy-aktywiści stają się naszymi autorytetami i pełnią rolę, jaką powinny pełnić instytucje publiczne, nauczyciele czy rodzice. Wierzymy już w mało co, więc chcemy wierzyć w nich. Nagle okazuje się jednak, że osoby, które ceniliśmy, zrobiły nas w balona lub zawiodły nas tak samo, jak zawodzi państwo, władza czy Kościół. Efekt? Jesteśmy wkurzeni, czujemy się oszukani i urządzamy wirtualne "X is over party". Drugiej szansy nie chcemy już dać.
Rzucę wyświechtanym frazesem: każdy popełnia błędy. Problem pojawia się wtedy, gdy osoby publiczne okazują sie być autorytetami z papieru. Łatwo jest w 2022 roku kogoś "wykasować" (cancel culture ma się świetnie), ale większość opisanych przeze mnie dram wcale nie jest wyolbrzymiona i spokojnie można by poświęcić im kilka kulturowo-socjologicznych analiz pokaźnych rozmiarów. Niektórzy się podnieśli (lub podniosą), inni uczą się na błędach, a jeszcze inni przepadną – internet jest nieubłagany.
A co z nami? Internet jest przepastny. Znajdźmy innych twórców, nie sugerujmy się liczbą obserwujących – najpopularniejsze nie znaczy najlepsze. Bądźmy czujni na manipulację, dostrzegajmy czerwone światła. Punktujmy, weryfikujmy i krzyczmy. Nie dajmy się oszukać i nie dajmy się zwariować.