"Drive my car" ogłoszono arcydziełem i oscarowym pewniakiem. A ja tego filmu chyba nie rozumiem
Alicja Cembrowska
19 lutego 2022, 17:00·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 19 lutego 2022, 17:00
Japoński "Drive my car" to film szalenie dziwny. Z jednej strony nuży i nudzi, z drugiej hipnotyzuje i w jakiś pokrętny sposób porusza.
Reklama.
"Drive my car" to japoński dramat obsypany nagrodami i nominowany do Oscarów w czterech kategoriach.
Film polską premierę będzie miał 11 marca, jednak już teraz można obejrzeć do przedpremierowo w kilku kinach.
Światowi recenzenci zachwycili się 3-godzinnym filmem o reżyserze, który stracił żonę.
Od "arcydzieła" po "nudny i ciągnący się film o niczym". Chociaż recenzje krytyków są dosyć jednoznacznie pozytywne, to wśród widzów daje się wyczuć bardziej mieszane uczucia. Ci, którzy odważą się skrytykować "Drive my car", dostają po łbie argumentem o ignorancji i "nierozumieniu kina japońskiego".
Mnie się pewnie też za to dostanie, więc może od razu się przyznam, że był to mój pierwszy trop. Może ja po prostu nie rozumiem?
"Drive my car" doceniono go na całym świecie i może pochwalić się imponującą listą nominacji i nagród. Nagroda Japońskiej i Brytyjskiej Akademii Filmowej, a także Stowarzyszenia Nowojorskich Krytyków Filmowych. Do tego Złota Palma, Cezar, Złoty Glob i cóż, patrząc na to zestawienie, niebawem pewnie i Oscar. Na razie film Ryûsuke Hamaguchiego ("W pętli ryzyka i fantazji", "Asako. Dzień i noc") nominowany jest w czterech kategoriach, m.in. za najlepszy film i najlepszy pełnometrażowy film międzynarodowy.
Niekończąca się lista wyróżnień trochę mnie onieśmielała przed seansem, później jednak była jednym z powodów rozczarowania, bo chociaż "Drive my car" to film bardzo dobry, to jednak nie wybitny.
Dwa w jednym
Trudno w jednym zdaniu powiedzieć, o czym jest japoński dramat. Według mnie głównie dlatego, że jest to film w filmie. Napisy "początkowe" pojawiają się po prawie godzinie, mniej więcej w 1/3 produkcji. Tak, "Drive my car" trwa trzy godziny i właściwie mam poczucie, że obejrzałam dwa filmy.
Jeden to opowieść o małżeństwie Yusuke (Hidetoshi Nishijima) i Oto (Reika Kirishima). On jest aktorem i reżyserem, ona podczas seksu wymyśla historie (bardzo intrygujące i mroczne), które stają się fundamentami jej scenariuszy. Warto jednak na bok odrzucić wszelkie szalone wizje "artystycznych par", które do rana piją wino, uprawiają dziki seks i gustują w ekstrawaganckich stylizacjach.
Yusuke i Oto wydają się najspokojniejszym małżeństwem w Japonii. Rozmawiają nieśpiesznie, kochają się powoli, nie krzyczą, raczej się nie sprzeczają. Chwilami zastanawiałam się, czy tych emocji jednak nie jest w tym wszystkim za mało, czy subtelności nie są aż nadto subtelne, tak mało wyczuwalne.
I to chyba mój główny, jednak bardzo subiektywny, zarzut – "Drive my car" jest dla mnie chłodny i suchy. Za chłodny. Zbyt oszczędny. Tam, gdzie spodziewałam się wybuchu, on nie następował, niektóre interakcje bohaterów wydawały mi się sztuczne i fałszywe, przez co najmocniejsza scena filmu, wzruszająca i głęboka, zdała mi się jeszcze mniej wiarygodna, niepasująca. Aktorzy momentami przypominali bezduszne roboty – było to jednocześnie piękne, ale i straszne.
Druga część filmu to wyjazd Yusuke do Hiroszimy (dwa lata po "pierwszej części"), żeby wyreżyserować "Wujaszka Wanię". Sztuka Czechowa ma być zrealizowana w nowatorski sposób i jeżeli miałabym spróbować określić, o czym właściwie jest "Drive my car", to odpowiedziałabym, że właśnie o pracy artystów.
W poszukiwaniu drogi
W pierwszych ujęcia obserwujemy dzieła "rodzące się". Scenarzystkę, która grzebie w swojej wyobraźni, łączy wątki i szuka, nieustannie szuka. Stanów, emocji. Obok jest aktor – Yusuke uwielbia jeździć samochodem, bo jest to dla niego czas nauki. Włącza kasetę ze sztuką i uczy się kwestii. To jego autorska metoda – uczenie się całego tekstu, a nie tylko słów swojej postaci.
Później kamera filmowa śledzi reżysera podczas pracy. Castingi, a następnie próby do "Wujaszka Wani", które przewijają się z wątkiem tytułowym, czyli znajomością z szoferką Misaki. Zatrudnienie kobiety nie wynika z "widzimisię" reżysera. Usługi kierowcy są zwyczajowe i obowiązkowe w hiroszimskim teatrze. Yusuke niechętnie zgadza się na to rozwiązanie.
Nie ma jednak wyboru. I tak z czasem przekonuje się, że Misaki radzi sobie z jego starym Saabem lepiej niż on sam i musi przyznać, że dziewczyna jest po prostu magiczna. Bliższa relacja tej dwójki (ale bez skojarzeń) jest pewna, na ekranie jednak nie dostajemy wisienki na torcie, a proces nawiązywania więzi.
Codzienna podróż, pierwsze przerwa milczenie i nieśmiałe pytania, lakoniczne, skąpe odpowiedzi, niedopowiedzenia, wspólnie wypalone papierosy i kwestie napisane przez Czechowa w XIX wieku, które nieświadomie komentują stan duszy zdradzonego i opuszczonego męża i skrzywdzonej dziewczyny. To w istocie podróż do oczyszczenia, proces przepracowywania traum. I uświadamiania sobie, że trwało się w toksycznej relacji, a milczenie i zamykanie oczu to nie rozwiązanie, a zgoda na trwanie w dyskomforcie i zranieniu.
W tym kontekście jest to piękny i wielki film. Reżyser w kameralny, subtelny sposób podrzuca tropy, robi to niespiesznie, bez presji, ujęcia są przeciągane. Nie ma tu wielkich zwrotów akcji. Wielkie są tylko emocje, jednak ta wielkość wynika z ich fundamentów, a nie sposobów wyrażania.
Język emocji
Wrócę jednak jeszcze na chwilę do realizacji spektaklu na podstawie Czechowa. Główny bohater ma bowiem specyficzną metodę pracy i nauka całej sztuki to zaledwie jej element. To mozolne zadanie realizowane jest według jego sztywnych zasad i podejrzewam, że po czasie i widzowie odczuwają irytację aktorów, którzy mają siedzieć nieruchomo i czytać (oh, a gdzie pamięć ciała!?).
Co jednak ciekawa dla Yusuke język nie ma większego znaczenia. Jego obsada mówi po japońsku, koreańsku i angielsku, a jedna z aktorek (grająca w spektaklu Sonię) posługuje się językiem migowym – to absolutna rewelacja, która rozwala system w scenie, gdy Sonia pociesza ojca (a właściwie to nas wszystkich). Jest cicho. Czytamy napisy, a aktorka, stojąc za scenicznym partnerem, miga. Do niego i widzów.
Cisza zaczyna pulsować, pęcznieć i dudnić, bo jest ciszą tylko pozorną. Tak naprawdę w tej scenie wydarza się wszystko. I to "wszystko" jest do bólu szczere i prawdziwe. Niestety w wielu innych ujęciach bardzo tego poczucia mi brakowało.
"Drive my car" jest produkcją wysmakowaną, kojącą i bardzo estetyczną. Jednak te wszystkie cechy gnają ją również w kierunku przeintelektualizowanej estetyki Murakamiego – wszak na podstawach jego prozy oparty jest film. Jedni zanurzą się w tej opowieści od pierwszych minut, inni nie do końca. I ostatecznie wydaje mi się, że niewiele ma to wspólnego ze "znajomością kinematografii japońskiej".
Recenzenci patetycznie wskazują, że jest to dzieło uniwersalne. W pewnym sensie muszę się zgodzić, bo przecież osamotnienie, żałoba czy trauma to stany rozumiane na każdej szerokości i długości geograficznej, jednak sposoby radzenia sobie, sygnalizowania i przepracowywania emocji są bardzo różne i warunkowane kulturowo.
Mnie "Drive my car" dosłownie schłodził. Uśpił moją wrażliwość. Miałam wrażenie, że stałam się odbiciem lustrzanym uczuć bohaterów. Skoro oni są zimni, niedostępni i zamknięci, to i ja na trzy godziny się taka stałam.