Ostatni piątek: dzwoni znajoma i pyta, czy chcę pojechać pomóc na granicy polsko-ukraińskiej. Oczywiście, że chcę.
Z uporem maniaka - a raczej maniaczki - śledzę kolejne doniesienia, mimo że niekiedy trzęsą mi się od nich ręce. Nie dlatego, że czuję się zagrożona. Raczej nie wyobrażam sobie, co przeżywają ludzie w Ukrainie. Nigdy wojna nie była tak blisko.
Oddzwaniam do znajomej i wyrażam wątpliwości - że tylko zrobimy sztuczny tłum, że przecież nie znamy ukraińskiego i nie wiemy, czego dokładnie potrzeba. Okazuje się, że zaproponowała mi wyjazd dlatego, że ma kontakt z dziewczyną, która działa na wschodniej granicy od wielu miesięcy, a obecnie siedzi na przejściu w Medyce.
Mówiła, że brakuje mokrych chusteczek, pieluch i słoiczków dla dzieci, kredek i kolorowanek, żeby zająć jakoś czas najmłodszym. Poza tym: butelkowanej wody i soków, słodyczy. Trzy razy podkreśla, żeby nie przywozić starych ubrań.
Przede wszystkim brakuje jednak transportu. Wiadomo już, że Ukraińcy zatrzymują mężczyzn między 18. a 60. rokiem życia. Granice przekracza więc wiele kobiet z dziećmi. Samochody, którymi miały podróżować, zostały po drugiej stronie. Tak, jak ich mężowie.
Piszę do paru znajomych, czy nie chcieliby kupić kilku rzeczy i sama lecę do sklepu. I tutaj wjeżdża pierwszy dylemat. Odruchowo szukam tanich rzeczy, żeby kupić jak najwięcej. Wkładam kilka do koszyka, po czym się zawieszam.
Sama nie zjadłabym przecież takiej czekolady. A już na pewno nie dałaby jej dziecku. Zmieniam koncepcję i kupuję "jak dla siebie".
A potem zaczynam się zastanawiać nad wytycznymi co do zakupów - pieluchy - okej, super. Ale co z matkami - gdzie tampony i podpaski? Biorę. Myślę też, czego najbardziej potrzebowałabym po podróży idącej często nie kilkanaście, a w kilkadziesiąt godzin.
Z wyrzutami sumienia za spontaniczną samowolkę wkładam do koszyka szczoteczki i pasty do zębów, dezodoranty, grzebienie, chusteczki do higieny intymnej.
Po 22 zaczynają zjeżdżać się znajomi. Przywożą kilkadziesiąt kolorowanek i zestawów kredek, kartony drożdżówek, płyny do dezynfekcji i maseczki. Z ulgą stwierdzam, że i oni nie trzymali się ściśle wytycznych - układamy w bagażniku jeszcze więcej szczoteczek i past do zębów, kabanosy i paluszki, mleko w proszku, leki przeciwbólowe, plastry.
Wyjeżdżamy z samego rana i kierujemy się na przejście w Medyce, ale w międzyczasie dostajemy telefon z prośbą o zmianę kursu. Wiele osób postanowiło pojechać w weekend na granicę - zazwyczaj kierują się do miejsc najczęściej pokazywanych w mediach - czyli do Medyki i Przemyśla, gdzie pomoc jest już zapewniona.
Tym sposobem trafiamy na przejście graniczne Korczowa-Krakowiec. Po stronie polskiej auta zaparkowane na poboczu ciągną się na ponad dwa kilometry. To głównie ludzie, którzy przyjechali po znajomych, przyjaciół czy rodzinę z Ukrainy. Czekają, bo na przekroczenie granicy czeka się i 20 godzin.
Straż Graniczna puszcza nas do strefy, gdzie są uchodźcy tylko dlatego, że powołujemy się na nazwę organizacji i mamy bagażnik pełny po brzegi. W ostatnich dniach na granicy pojawia się za dużo ludzi z dwiema zgrzewkami wody i skrzynką pomarańczy, które koniecznie chcą rozdawać samodzielnie. I często cyknąć fotkę, żeby pokazać znajomym, jak pomagają.
Przy granicy koczuje około 200 osób - głównie kobiet z dziećmi. W większości czekają na podwózkę. Ci, których nie ma kto zabrać, mogą pojechać do pobliskiego ośrodka tymczasowego - autobus podjeżdża regularnie.
Oprócz nas tuż przy granicy znajdują się jeszcze dwa “stoiska” pomocowe. W jednym można zjeść kanapki i dostać herbatę czy zalać wrzątkiem danie instant.
Drugie ma mnóstwo napojów i słodyczy, ale nikt się nie interesuje. Na poboczu stoi już kilkadziesiąt zgrzewek wody i tyle słodyczy, że można by otworzyć sklep. Nie brakuje też porzuconych (przez Polaków, nie Ukraińców) worków z ciuchami.
Dorośli podchodzą do nas nieśmiało, co innego dzieci. Biorą kolorowanki, kredki, ekscytują się jajkami z niespodziankami i lizakami. Kilkoro pyta, czy trzeba zapłacić.
Całkiem jak gdyby spotkały już osoby, które na ich nieszczęściu chcą zarobić. Zakłopotani Ukraińcy będą nas pytali o to, czy pomoc jest odpłatna, jeszcze wielokrotnie.
Idziemy z kartonem produktów higienicznych między ludzi. Mokre chusteczki już mają, za to pasty i szczoteczki do zębów schodzą w okamgnieniu. Podobnie jak leki przeciwbólowe.
Nastolatka cieszy się z grzebienia. Od trzech dni chciała przeczesać brudną kitkę, ale zapomniała wziąć z domu szczotkę. Zaczynam żałować, że nie kupiłam suchych szamponów (a nawet przyszło mi to do głowy, ale się skarciłam). Większość uchodźców nie miała nawet gdzie się umyć.
Potem podchodzimy do matek. Jedna z nich przeszukuje nerwowo karton z rzeczami dla niemowląt. Powtarza “new born”. Słoiczki i mleko w proszku, które mamy ze sobą, można podawać dopiero dzieciom od 3. miesiąca życia. Nie mamy jak jej pomóc.
Gdy w końcu znajduje się odpowiedni preparat, pojawia się kolejny problem. Kobieta nie ma butelki, w której mogłaby go rozmieszać. Wcześniej karmiła piersią, ale straciła pokarm.
Przez granicę przechodzi tu 10 do 20 osób na godzinę. Wkrótce nie ma już większego sensu chodzić między ludzi z drożdżówkami czy podpaskami. Kto miał wziąć, ten wziął.
Inna sprawa, że Ukraińcy i Ukrainki nie uciekali z domów tak, jak stali. Mają ze sobą przynajmniej po walizce i wypchanym plecaku. Są i osoby, które spakowały swój dobytek w kilkanaście toreb. Nie biorą rzeczy “na zapas”, bo nie zdołają ich udźwignąć.
Po czterech godzinach zostawiamy produkty, które przydadzą się do robienia kanapek, a z resztą kierujemy się do domu tymczasowego dla uchodźców. Sporo tam policji, wojska i strażaków. Czekamy na koordynatora wolontariuszy.
Wtedy podchodzi do nas Vladyslav. Ma około 40 lat, ale może to zmęczenie robi swoje - ma wory pod oczami, woskową cerę i zapadnięte policzki. Palimy i rozmawiamy.
Przyjechał rano samochodem i mimo że jest w wieku poborowym, nie został zatrzymany. Jego żona jest w trakcie chemioterapii i ledwo trzyma się na nogach, a Vladyslav opiekuje się nią i dwójką dzieci. Odwiezie ich do kuzyna mieszkającego we Wrocławiu, ale na razie są zbyt wycieńczeni po dwóch dobach podróży.
Sam wróci pomagać na granicy, gdzie wciąż brakuje osób mówiących po polsku i po ukraińsku. Tutaj będzie przynajmniej potrzebny, skoro nie został, by bronić kraju.
Vladyslav polskiego nauczył się dość przypadkowo.
W 2010 roku odwiedza po raz pierwszy Warszawę. Studiuje wtedy we Lwowie, ale jest pod wrażeniem miasta i kraju. Może kiedyś tu zamieszka? Zna już angielski, a po powrocie zaczyna uczyć się polskiego. Tyle że inżynierowie są poszukiwani i w Ukrainie - Vladyslav kończy studia i dostaje lukratywną posadę w Kijowie, gdzie wkrótce poznaje żonę. Polski przyda mu się dopiero dekadę później. Gdy trzeba będzie uciekać.
Pojawia się koordynator wolontariuszy. Okazuje się, że mają wszystko, czego potrzeba kilkudziesięciu mieszkańcom, a nawet więcej. Ogarnięty jest też ich dalszy transport i tymczasowe miejsca zamieszkania. Mężczyzna kieruje nas jednak do powstającego dopiero ośrodka dla uchodźców.
Siedem kilometrów i jesteśmy na miejscu. Ośrodek powstaje w jednej z dwóch gigantycznych hal podupadłego centrum handlowego. Kartony pomagają nam nosić wojskowi.
W hali jest zimniej niż na zewnątrz, nie ma okien - światło zapewniają jarzeniówki i nieliczne świetliki. Dziesiątki polówek porozstawiano w niewielkich odstępach - żeby przejść między nimi, trzeba niekiedy stanąć bokiem. Wkrótce ma tu spać ponad 400 ludzi.
Tymczasem łazienki są tylko dwie - damska i męska. W tej pierwszej działa tylko jeden kran, w dodatku z zimną wodą. W jednej z toalet deska jest oderwana od sedesu, a podłoga zasikana - z kartki powieszonej na ścianie wynika, że ostatnio sprzątano tu ponad miesiąc temu. Pryszniców brak.
Nietrudno wyobrazić sobie, co będzie się tu działo, gdy hala zostanie zapełniona. Niebawem ma przyjechać autobus z ewakuowanego domu dziecka.
Chętnych do podwózki jest sporo. Tyle że w większości to duże rodziny, które boją się rozdzielać, a w aucie mamy tylko dwa miejsca.
Pani Ludmiła jest sama. Jest emerytowaną nauczycielką fizyki z Kijowa. Nie mówi po polsku ani po angielsku, podobnie jak my nie mówimy po ukraińsku, ale jesteśmy się w stanie jako tako dogadać.
Wiemy, że z Dworca Zachodniego odbierze ją wnuczka. I że syn poszedł na front. Chciałabym porozumieć się w pełni z Ludmiłą, ale momentami cieszę się, że nie umiem. Wtedy czułabym się źle z banalnym frazami, które powtarzam.
Na przykład, gdy Ludmiła opowiada o swojej drodze na polską granicę. Najpierw pojechała do Lwowa, gdzie zostawiła swój samochód. Potem był pociąg. Wiedziała, że na dworcu w Kijowie jest już za duży tłum i nie da rady się przepchać. We Lwowie było spokojniej. Przynajmniej te kilka dni temu.
Ludmiła nie spała od trzech dni i raz po raz zasypia na siedząco. Gdy stajemy na stacji i pytamy, czy coś zje, kręci głową - niczego nie chce, ale i tak kupujemy jej kanapki i wodę. Jest wdzięczna.
Nieoczekiwanie spotykam na stacji znajome z Warszawy. Basia i Walentyna, która jest Ukrainką, pojechały na granicę z zebranymi po znajomych ciuchami, kołdrami i poduszkami. Dziesięć 120-litrowych worków zajęło cały bagażnik i tylne siedzenia.
W punkcie recepcyjnych wzięli od nich tylko koce i poduszki, po czym skierowali do Lublina. Pod wskazanym adresem usłyszały, że nie przyjmą żadnych rzeczy, bo są punktem informacyjny i żeby zgłosiły się do wskazanego kościoła. Właśnie trwała msza. Ksiądz prosił o modlitwę za bezpieczeństwo Polski, której królem jest Jezus Chrystus.
Dziewczynom opadły ręce. Wracały właśnie z rzeczami do Warszawy, żeby przekazać je lokalnym organizacjom - niekoniecznie tym pomagającym Ukraińcom, które obecnie ubrań przeważnie nie potrzebują. I co do zasady, tak właśnie wyglądają próby pomocy na ślepo. Mimo najlepszych intencji.
Ruszamy w drogę. Ludmiła próbuje opowiedzieć nam o swojej nienawiści do Putina, o tym, że ludzie umierają, ale naszych odpowiedzi nie rozumie. Rozumie za to, gdy w radiu mówią, że dworzec w Kijowie zostanie zamknięty. Milkniemy, a Walentyna szuka chusteczki. Jej bliscy, którzy nie mają aut, już nie wyjadą.
Do domu wracam przed północą. Wychodzę z psem, biorę prysznic, kładę się do łóżka. Myślę o Ludmile, która jest już w podróży od ponad 70 godzin, a teraz jedzie z wnuczką do Trójmiasta. O Vladyslavie, który śpi z kilkudziesięcioma innymi osobami w starej remizie.
Czy rzeczywiście pomogłam? Mam nadzieję, że tak. Ale nie zdecydowałabym się na kolejną wyprawę na granicę, gdybym nie była umówiona na transport konkretnych osób i dowiezienie konkretnych produktów.
Nasz wyjazd miał sens tylko dlatego, że byłyśmy na łączach z dziewczyną, która miała rozeznanie w sytuacji. A także dlatego, że jeździliśmy od miejsca do miejsca, prosząc wolontariuszy o wskazówki. Ludzie, którzy w porywie serca przyjechali na granicę z kartkami “free ride” stali tam po kilka godzin, po czym często wracali do domów.
Altruizm ma to do siebie, że często kończy się nie tyle realnym wsparciem, co podbudowaniem ego pomagających. I jeśli mamy ochotę zaangażować się czynnie, warto zastanowić się na własną motywacją. Bo pomagać Ukrainie można dziś na wiele sposobów.
Na granicy brakuje wielu rzeczy, ale na pewno nie ludzi, którzy rozdając ciastka robią sobie zdjęcia. Taka tam opcja lansu, gdy nie jest się celebrytką i nie można napisać, że pragnie się “pokoju na świecie” jak Miss Ewa Chodakowska, albo promować zakupów w swoim sklepie z kodem “UKRAINA” jak Mama Ginekolog.
Problem jest jeszcze inny - za dwa tygodnie, gdy temat przestanie być nośny medialnie, ludzie uciekający z Ukrainy, nadal będą potrzebowali naszej pomocy. I to mniej oczywistej.
Miejmy nadzieję, że ją znajdą, mimo że wciąż mamy do odrobienia lekcję pt. pomoc nie polega na oddawaniu potrzebujący rzeczy zalegających w szafie i oczekiwaniu wdzięczności. Polega na odpowiadaniu na potrzeby i usuwaniu się w cień.
Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl