Od śmierci Ragnara Lodbroka minęło ponad sto lat, a wikińskie ludy jak nigdy przedtem kłócą się o to, kto ma rację. Poganie czy chrześcijanie. Wszystko w imię wiary. Mimo waśni wikingowie stają jednak ramię w ramię, by pokonać wspólnego wroga, jakim są Anglicy. Nowy serial "Wikingowie: Walhalla" stara się dorównać oryginałowi, ale w konfrontacji z przodkiem ginie za jednym ciosem.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Wikingowie: Walhalla" nie dorównują oryginałowi z Travisem Fimmelem w roli Ragnara Lodbroka. Twórcy chcieli zrobić z serialu drugie uniwersum Marvela, ale nie wyszło.
Fabuła nowej produkcji Netfliksa skupia się na losach Leifa Erikssona z Grenlandii, który wplątany zostaje w konflikt między poganami a chrześcijanami.
Gdy "Wikingowie" rozpoczęli swój pierwszy najazd w 2013 roku, w telewizji nie było serialu historycznego, który z takim rozmachem oraz oryginalnością przybliżał zwykłemu widzowi kulturę ludów Północy i ich mitologię. Travis Fimmel w roli Ragnara Lodbroka wraz z Katheryn Winnick jako Lagerthą dali tej wikińskiej balladzie zarówno początek jak i koniec.
Im dalej w las, tym z sezonu na sezon widzów sprzed telewizorów ubywało coraz więcej. Czar prysł, a na jego miejsce wkradł się niekonsekwentnie poprowadzony scenariusz, który z serialu zakrawającego o gatunek fantasy uczynił telenowelę z magicznymi sztuczkami w tle.
"Wikingowie: Walhalla" mieli wytyczyć nowy kurs dla drakkarów, na których pokładzie legenda o Ragnarze wciąż byłaby śpiewana. Ale jak sprawić by saga o pobratymcach potężnego wojownika była tak samo nieśmiertelna jak on, skoro brakuje w niej właśnie tego, na czym pierwsi "Wikingowie" zbudowali swój fenomen - klimatu.
Zamiast poszukać zupełnie nowych rozwiązań, twórcy serialu, który miał premierę w lutym bieżącego roku, poszli w ślady wielu sobie podobnych, współczesnych produkcji. Pozostawia to nieodparte wrażenie, że nie liczy się jakość, tylko liczba odhaczonych produktów z listy zakupowej.
Niepokojące dudnienie, statki rozbijające się o nadbrzeżne skały smagane falami wzburzonego morza i nieziemski śpiew Fever Ray w utworze "If I Had a Heart" w czołówce otwierającej serial zastąpiono zwykłym zadymionym tłem i generycznym wokalem, który ani nie wpada w ucho, ani nie różni się jakoś wybitnie od muzyki z "Wiedźmina" (pomijając piosenki Jaskra). Ktoś zaraz powie, że to tylko intro, ale właśnie ono idealnie podsumowuje całą resztę serialu. Krótko mówiąc, sequelowi "Wikingów" brakuje po prostu klimatu, a jego nieobecność odbija się czkawką na fabule.
Wychowany na grenlandzkiej ziemi Leif Eriksson (Sam Corlett) przemierza z siostrą Freydis (Frida Gustavsson) ocean, by ta w Kattegat mogła zemścić się na mężczyźnie, który ją brutalnie zgwałcił. Na wendecie się jednak nie kończy. Rodzeństwo zostaje wrzucone w wir wojny przeciwko Anglikom i niesnasek między wikińskimi klanami. Niebawem ma nastąpić Ragnarok, zmierzch bogów, który w serialu przeobraża się w powolną śmierć nordyckiej mitologii, którą z czasem wyprze chrześcijaństwo.
Ludność Kattegat to serce "Walhalli". Pogańscy berserkerzy z wzajemnością łypią na przypatrujących się im z wyższością schrystianizowanych wikingów, którzy coraz bardziej upodabniają się do angielskiego wroga. W żyłach obu skłóconych przez wiarę grup płynie nieodparta chęć do jatki.
Intencje i motywy tych bohaterów są klarowne, czego nie można powiedzieć o Anglikach. Anglicy w "Wikingach: Walhalla" są w większości nijacy, ot zwykli przeciwnicy - ci źli, których ci dobrzy muszą pokonać. Spośród nich nie wyłania się ani jedna wyrazista postać, która zdołałaby dorównać swoim potencjałem królowi Egbertowi, jego synowi Aethelwulfowi czy mnichowi Athelstanowi z poprzedniej wersji serialu.
Nieudana próba bycia drugim Marvelem
Nowy serial Netfliksa cierpi na brak scen, przy których wzdychalibyśmy z zachwytu tak, jak przy "Wikingach" z Fimmelem w roli głównej. Wizualnie widać, że twórcy poszli na łatwiznę, stawiając niekiedy greenscreen zamiast prawdziwej scenerii. Kadry biją po oczach swoją telewizyjną prostotą, przez którą chaotyczne i brutalne walki kończą się z reguły śmiercią z off-u oraz zbliżeniem kamery na nóż ni stąd, ni zowąd pojawiający się w czyimś brzuchu. O płynności przejść nie ma więc mowy.
Dialogi też pozostawiają trochę do życzenia, choć nie rażą aż tak. Widać natomiast, że scenarzyści usilnie starali się, by rozmowy między bohaterami były za każdym razem błyskotliwe. Koniec końców przypominały one jednak wyjęte z kontekstu słowa Paulo Coelha. Im mniej przeintelektualizowanych wymian zdań między prostymi wikingami czy nawet Anglikami, tym lepiej.
Echa przeszłości też nie dają scenariuszowi spokoju. Co odcinek słyszymy rzucane po kolei imiona bohaterów oryginalnych "Wikingów". Ivar bez Kości, Björn Żelaznoboki i Sigurd Wężowe Oko wspominani są w fabule bez większej potrzeby i sensu. Przypomina to poniekąd fanserwis znany nam z "Gwiezdnych Wojen" lub produkcji Marvela, tyle że w obu przytoczonych przypadkach kultowe postaci są przywoływane nie tylko za pomocą rozmów, ale i atrybutów, miejsc, czy rzeczy z nimi związanymi.
Takie zabiegi wymagają od scenarzystów większej subtelności. We wcześniejszych "Wikingach" mocniejszy efekt dawało pokazanie dołu, w których umarł Ragnar, niż mówienie o tej dziurze.
"Wikingowie: Walhalla", podobnie jak serialowy "Wiedźmin", wypadają byle jak. Niby da się ich oglądać i można mieć przy nich ubaw, ale w istocie seans pierwszych czterech odcinków sezonu sprowadza się do zaspokojenia własnej ciekawość. Przy piątym odcinku pojawia się w głowie pytanie, czy warto w ogóle się w to pakować; czy nie lepiej spożytkować ten czas na coś innego.