Trudno się na to patrzy, ale trzeba. "Cienie pod powiekami" to miażdżąca opowieść o dzieciach wojny
Alicja Cembrowska
06 kwietnia 2022, 15:57·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 06 kwietnia 2022, 15:57
Henry traci głos. Nie jest w stanie wypowiedzieć słowa. Boi się otwartych przestrzeni. Kuli się i usilnie próbuje wyrazić swoje emocje, ale nie potrafi, nie może. Jego ciało staje się świadectwem wojennych doświadczeń. "Cienie pod powiekami" to film, od którego cierpnie dusza.
"Cienie pod powiekami" (2021) to duńska produkcja dostępna na Netfliksie.
Film opowiada o losach kilku bohaterów, mieszkańców Kopenhagi w czasie operacji Kartagina.
Nie jest to jednak wielkie kino historyczne, a szalenie ludzka, emocjonalna i rozdzierająca historia o dzieciach, traumach i okropności wojny.
Nie da się uniknąć tych powiązań. Bez wątpienia oglądanie duńskiego filmu z 2021 roku nabrało zupełnie innego wydźwięku teraz – w nowym kontekście. Gdy każdego dnia docierają do nas kolejne kadry z Ukrainy. Gdy kolejny raz grzęźnie nam w gardle głos, a ciało przeszywa dreszcz na widok maluszków w bunkrach i bezwładnych ciał zabitych dzieci. Albo gdy słyszymy o gwałtach i mordach na najmłodszych Ukraińcach.
Temat "wojennych dzieci" zawsze jest wyjątkowo poruszający i przytłaczający emocjonalnie. I taki jest film "Cienie pod powiekami", czego przyznam – trochę się nie spodziewałam.
Głównie dlatego, że opis filmu sugeruje, że jest to raczej produkcja o operacji Kartagina, czyli brytyjskiego nalotu z 1945 roku. Celem ataku była siedziba Gestapo, w której przetrzymywani i torturowani byli członkowie duńskiego ruchu oporu, jednak kilka samolotów przez pomyłkę skierowało bomby na pobliską szkołę. Zginęło 86 uczniów i 18 dorosłych pracowników.
Kamera reżysera Ole Bordenala nie skupia się jednak na aspektach historycznych, logistycznych i technicznych. To film człowieka. O człowieku, emocjach i doświadczeniu wojny, które łamie życie.
"Cienie pod powiekami" w sensie formalnym to przede wszystkim świetnie napisany scenariusz – bez tego obejrzelibyśmy kolejny film z cyklu "losy kilku bohaterów splatają się w tragicznych okolicznościach". W istocie – tak jest, splatają się – ale droga do tego kulminacyjnego momentu jest tak naszpikowana emocjami i detalami, które stwarzają tę opowieść, że po prostu trudno się nie zaangażować w losy bohaterów.
Do tego dochodzi specyficzny północny chłód i rzetelność prowadzenia narracji, kadry, w których gra każdy szczegół i młodzi aktorzy, którzy zwalają z nóg. Po tym filmie zrozumiałam komentarz jednego internauty, że "duńska produkcja, więc bierze w ciemno".
Chyba też zacznę "brać w ciemno", pomimo tego, że emocjonalnie film Bordenala rozbił mnie na kawałki.
Na pewno dawno nie widziałam tak mocnych postaci dziecięcych, a kontekst sprawił, że trudno było mi się pozbierać po konfrontacji ze wzrokiem człowieka, któremu odebrano szansę na normalne dorastanie, beztroską zabawę i na przyszłość. To wokół nich kręci się fabuła – tych, którzy o życiu jeszcze niewiele wiedzą, jeszcze nie zdążyli go zasmakować, a już może być im odebrane. Oto Eva, Rigmor i Henry, których codziennością jest śmierć i przemoc.
Na początku światy dzieci są rozdzielone: chłopiec mieszka na wsi, dziewczęta w mieście. Montaż przypomina nam jednak, że lokalizacja nie ma znaczenia – mali Duńczycy widzą podobne okropności, wystawieni są na takie same traumy i sceny, których trudno pozbyć się z umysłu i ciała.
Pozwolę sobie na mały spoiler, trudno bowiem napisać mi o tym filmie, nie ujawniając sceny, która doprowadziła mnie na skraj wytrzymałości. Henry jest kochanym chłopcem, pewnego dnia widzi jednak coś, co sprawia, że boi się poruszać pod gołym niebem i traci zdolność mówienia.
Można sobie wyobrazić, przez co przechodzi, skoro całkowicie traci głos. Mama nie wie, co się wydarzyło, więc zabiera swoje dziecko do lekarza, a ten próbuje "uleczyć" Henry'ego metodą szokową: krzyczy na niego, ostro ściska za ramię i wymaga, żeby ten się odezwał.
Dziecko zaczyna się jąkać, wydaje jakieś bulgoczące dźwięki, bardzo próbuje powiedzieć, co zobaczyło, łzy płyną mu po policzkach. Okropny obraz traumy i wojennego zniszczenia. Rodzice robią wszystko, by najmłodsi żyli w poczuciu, że nic się nie dzieje, że życie toczy się dalej, ale okazuje się, że to niemożliwe.
Wojna jest jak haust powietrza, który raz nabrany w usta rozchodzi się po ciele. Ciała ludzi, którzy żyją w wojnie, stają się wojenne. Jak ciało Henry'ego, a potem ciało Evy, która czeka przed sklepem na mamę i widzi, jak inne ciało opada na chodnik. Ciała muszą nauczyć się funkcjonować po wojennemu, schylić się, gdy trzeba i zbiec do schronu, gdy rozbrzmiewa syrena.
A potem spadają bomby. I możesz przeżyć albo umrzeć. Możesz być Evą albo Rigmor, a decyduje o tym jedynie przypadek. Co jednak najgorsze jest w "Cieniach pod powiekami", to nie ten wniosek o przypadkowości, nie beznadziejna śmierć i bezsensowna przemoc, która spada na niewinnych. Najgorsze w tym filmie jest spojrzenie dzieci. Ich oczy ciężkie od łez, ich oczekiwanie i pytanie, które krąży jak cień pod powiekami: Dlaczego? Te cienie zostają tam na bardzo długo. Nieraz na zawsze.
Jak pomyślałam, że przecież Henry czy Greta, to teraz Sasza i Elena, to dosłownie ścierpła mi dusza. I ciało.