– Wszystko zależy od tego, jaką dostajesz szansę i jak ją wykorzystujesz, a my dostaliśmy mniej niż inni – stwierdza rozmówca naTemat, który mówiąc "my" ma na myśli obecnych trzydziesto- i czterdziestolatków, czyli tzw. oszukane pokolenie. Czy rzeczywiście tak jest, zapytaliśmy samych zainteresowanych.
Od drabinek odkleja się niebieska farba olejna. Administracja na pewno to odmaluje, naprawi przed sezonem, ale akurat przed tegorocznym pracownicy najwidoczniej jeszcze nie zdążyli pozbyć się rdzy ze wszystkich placów zabaw. Dla dzieci, które się tam bawią, to bez znaczenia, bo to przecież ich plac zabaw i ich osiedle, czyli miejsce najlepsze. Na pewno lepsze od sąsiednich osiedli.
I będą tak się bawić, aż matka tej czy tamtego nie krzyknie, że obiad gotowy albo że już późno i ciemnio, więc trzeba "do domu!". "Jeszcze 5 minut, jeszcze chwila" - rozniesie się po blokowisku.
Ale, gdy już zbiorą się do domów, to przecież nikt nie pomyśli: "oho idą millenialsi". Wtedy jeszcze nie będą wiedzieli, że kilkanaście lat później tak będzie się ich klasyfikować. Pokolenie stracone, bo obciążone pokoleniowym balastem. Ukształtowane przez rodziców walczących o życie lepsze, niż to, które oferowała peerelowska codzienność. Pokolenie dorastające w tyglu zmian, w których rzecz jasna trzeba było orientować się błyskawicznie. Dostosować do nich i umiejętności, i możliwości.
Pokolenie obecnych 30-40 latków urodziło się:
za późno, żeby załapać się na deale transformacji Polski
za wcześnie, żeby zostać gwiazdami insta i tik toka
w sam raz, by przeżyć Czarnobyl, sto reform edukacji, robotę w korpo i brak możliwości kupna mieszkania po założeniu rodziny
Tenże wpis wywołał gorącą dyskusję w sieci i być może właśnie dlatego kilka dni później jego autor postanowił usunąć te słowa. Jak zwykle znaleźli się ci, którzy prychnęli z pogardą (a przynajmniej tak można sobie to wyobrazić) i uznali, że to bzdura i że bez przesady, bo przecież każdy ma pod górkę, jak i ci, którzy podpisaliby się pod tym obiema rękami, bo to jasne i oczywiste, że tak właśnie jest.
– Jest w tym sporo prawdy, bo urodziliśmy się za późno, żeby zrobić majątek na przemianach ustrojowych i za wcześnie, żeby dorobić się na pierwszych dotacjach unijnych. Cieszę się, że obecnie młodzi ludzie są wychowywani w innych tradycjach i mają więcej możliwości niż my kiedyś – stwierdza Konrad, 32-latek pracujący w jednej z warszawskich korporacji.
Mężczyzna podaje przykłady tego, co rzeczywiście mogłoby ułatwić start albo przynajmniej poruszanie się w dorosłym świecie – przede wszystkim wchodzenie na rynek pracy.
– Fajnie byłoby załapać się na zerowy PIT, mieć bardziej rozgarniętych nauczycieli języków i dzięki temu nie musieć płacić majątku za dodatkowe zajęcia, tak jak było to kiedyś – przyznaje.
Prawda jest jednak taka, że na dodatkowe zajęcia językowe w latach 90. było stać raczej tych majętnych. Dziś to też nie darmowa usługa, ale możliwości skorzystania z niej są zdecydowanie większe. Grupowe kursy angielskiego dla dorosłych online można znaleźć już za mniej niż 200 zł miesięcznie, a nie ma co ukrywać, że wielu z nich stara się nadrabiać braki, które bywają sporym kompleksem i przeszkodą w pokonywaniu kolejnych szczebli kariery.
Pokoleniowe komplikacje
– Jestem ostrożna w ocenie tego, które pokolenie doświadcza czegoś za późno lub za wcześnie. Tak wygląda rzeczywistość. Oczywiście trudności, przełomowe wydarzenia, zawsze w pewien sposób komplikują biografie. Kryzysy na rynku pracy, pandemia, wojna, to przykłady tego, co ma wpływ na to, jak dane pokolenie wyobraża sobie świat – mówi dr Justyna Sarnowska z ośrodka Młodzi w Centrum LAB, socjolożka z Uniwersytetu SWPS.
Rozmówczyni naTemat dodaje, że każde pokolenie musiało lub musi radzić sobie z jakimiś komplikacjami i każde uważa, że na pewnym etapie miało trudniej pod jakimś względem.
– Są badania, które pokazują, że jeżeli doświadczasz trudności, wchodząc na rynek pracy, jako pokolenie, to prawdopodobnie będziesz w mniej uprzywilejowanej pozycji w późniejszym czasie – zaznacza.
Co ciekawe, w naukowej literaturze zagranicznej pojawiła się dyskusja wokół zjawiska, jakim jest "przemoc pokoleniowa". – Wchodząc w dorosłość, w świat społeczny, który został ułożony przez starsze pokolenia, jako młody człowiek nie za bardzo masz wpływ na to, jak ten świat funkcjonuje – wyjaśnia dr Sarnowska.
Przykładem niech będzie tutaj kryzys klimatyczny, który najbardziej doświadczy najmłodsze pokolenia, choć nie jest on wynikiem ich działań. – Podobnie jest z kryzysem na rynku pracy. Trudno oskarżać 18-latków o to, że go wywołali, ale de facto to dla nich będzie on najdotkliwszy. Starsze pokolenie miało wpływ na budowanie ładu społecznego, a młodsze pokolenia muszą się do tego zastanego ładu adaptować. Dodatkowo temu młodszemu pokoleniu były przekazywane jakieś wartości i wyobrażenia, które czasami nijak mają się do rzeczywistości, bo ta rzeczywistość okazuje się zupełnie inna – zaznacza socjolożka.
O tym, że na rynku pracy pokolenie millenialsów nie ma szans na zrobienie "tak spektakularnych i szybkich karier zawodowych, jakie robili ich rodzice", mówiła w rozmowie z naTemat dr hab. Małgorzata Sikorska, socjolog rodziny z Uniwersytetu Warszawskiego.
- Transformacja systemowa w latach 90. stworzyła szansę znalezienia dobrej pracy, szybkiego awansu, dobrych zarobków. Okres transformacji był wyjątkowy z różnych powodów i trudno porównywać sytuację na rynku pracy wtedy i teraz – oceniała.
- Kiedy myślę o pokoleniu, które dorabiało się w latach 90., myślę, że silnie na ich poczucie sukcesu życiowego oddziaływały nie tyle ich działania, ile czynniki zewnętrzne. Właśnie one tak pozytywnie wpłynęły na ich ścieżkę zawodową, tak samo ułatwiły, chociażby dostęp do mieszkań - zaznaczała dr Sikorska.
Nic od państwa, ani od losu
Millenialsi (urodzeni w latach 1981 – 2000) na początku mieli być cudownymi dziećmi, ale później okazali się Pokoleniem Wielkiego Pecha, twierdzi Dagmara. Rozmówczyni na Temat to 35-latka, która od urodzenia mieszka w Warszawie. Tu skończyła studia i tu znalazła pracę w mediach.
– Wystarczy wejść na TikToka albo Instagrama, żeby zalała nas fala wideo, w których osoby z mojego pokolenia wyliczają, na co ich nie stać i piją (tanie) wino, żeby zapomnieć o swojej niedoli. Inna kategoria wideo to zetki naśmiewają się z krindżowych millenialsów, którzy dla nich są już boomerami – żartuje kobieta.
– Na co w takim razie nas nie stać? – pytam, stosując uogólnienie, ponieważ sama należę do pokolenia, które jest bohaterem tego testu.
– Oczywiście głównie na mieszkanie. Nawet jeśli ktoś jest szczęściarzem, który ma pieniądze na wkład własny, to teraz musi ciułać na niebotyczne raty kredytów. Znam już przypadek, gdy 34-latek musiał sprzedać mieszkanie na warszawskim Mokotowie, bo po prostu nie stać już go było na spłacanie kredytu. Wrócił do rodziców, którzy również mieszkają w stolicy – opowiada Dagmara.
– Mam wrażenie, że nasze pokolenie nic nie dostało ani od państwa, ani od losu, ani od historii. Rząd cały czas o nas zapomina, chyba że mamy dzieci – single po 30 w ogóle się nie liczą. Nie dość, że finansowo ledwo dajemy radę (mieliśmy parcie na edukację i studia, które zawodowo często nie dały nam absolutnie nic), to jeszcze jesteśmy pokoleniem wychowanym przed boomem selflove, ciałopozytywności i tolerancji na inność – wyjaśnia.
Dodaje też, że właśnie z tego powodu musimy się na własną rękę "użerać z demonami w naszych głowach i nienawiścią do samych siebie" – A jednocześnie kombinować, czy stać nas na wyjście w sobotę do knajpy ze znajomymi – dodaje.
Dzieci transformacji ustrojowej
Trzydziesto- i czterdziestolatkowie, a za chwilę dołączą do nich także młodsze pokolenia, mogą mieć poczucie – jak się okazuje, słuszne – że ich start w dorosłość, budowanie niezależności i – chcąc nie chcąc – dorabianie się w obecnej rzeczywistości to zadanie trudniejsze od tego, z którym musieli radzić sobie ich rodzice. Są pomijani, bo cały czas jest ich mniej. Ważniejsze jest zaspokajanie potrzeb tych grup, które są atrakcyjniejsze wyborczo. To proste – decyduje matematyka.
– Ważnym wątkiem, jeśli nie najważniejszym, jest według mnie kwestia nierównowagi demograficznej. Mamy coraz większą przewagę demograficzną ludzi starszych. W związku z tym sztafeta pokoleń nie odbywa się płynnie i w taki sposób jak powinna, czyli że w którymś momencie władza jest przekazywana młodszym pokoleniom. Właśnie dlatego nie mogą one przebić się do dyskursu publicznego. Są mniej liczne, więc taka też jest ich reprezentacja w życiu publicznym – wyjaśnia dr Justyna Sarnowska.
– Uważam, że dotyczy to zarówno pokolenia millenialsów, jak i młodszego, czyli
zetek. Ich sytuacja jest o tyle trudna, że mamy bardzo niestabilną demokrację, kruchą. System postkomunistyczny jest niepewny. Nie ma trwałych fundamentów, państwo jest słabe. Nie ma pomysłów, dobrych rozwiązań, ale jest za to duży populizm. Jest podążanie za elektoratem. Jeśli porównamy wyborców 60+ i wyborców 18-29, to różnica między nimi wynosi 3 mln ludzi – dodaje.
Wniosek jest jasny: nie w interesie rządzących jest zajmowanie się problemami osób z mniej licznych pokoleń. Poza tym nie bez znaczenia jest także średnia wieku posłów i posłanek, a jak mówi dr Sarnowska, bardziej sprzyja się swojemu pokoleniu, bo to jego problemy i bolączki się rozumie.
Socjolożka zaznacza, że dzisiejsi trzydziestolatkowie to pierwsze pokolenie, które weryfikuje transformację ustrojową, to, w jaki sposób zostały wprowadzone zmiany po upadku komunizmu. Kluczowe są więc takie kwestie jak choćby wchodzenie na rynek pracy, wyprowadzenie się z domu rodzinnego.
Z Dagmarą zgadza się Aneta, która mówi, że ona i jej znajomi rzeczywiście dają radę. Dają, bo zawsze musieli, więc starają się, jak mogą. Tylko czy za to staranie otrzymują coś więcej, niż satysfakcję szefa, ponieważ wyrabiają nadgodziny w pracy, ciągle udowadniając, że są na właściwym miejscu?
– Należę do osób wychowanych w kulcie zap***lu. I jak mnóstwo ludzi w moim otoczeniu czuję, że mam dosyć, dlatego staram się bardziej dbać o siebie i po prostu żyć. Zostawanie po godzinach w pracy nie sprawi, że w nagrodę będę mogła podpisać umowę z deweloperem. Zdaję sobie sprawę, że nie jest tak, że wszyscy moi rówieśnicy mają problem z kupnem mieszkania i że zaraz odezwą się głosy "trzeba było się starać", "jak ktoś jest ogarnięty, to potrafi się urządzić"... Chyba nawet nie chce mi się już z tym dyskutować, bo przecież oni wiedzą lepiej – ironizuje.
Aneta ma 33 lata. Pierwszą pracę rozpoczęła, gdy skończyła 18 lat. Pracowała w sklepie odzieżowym. Była w liceum i podpisała umowę na pół etatu, którą po czasie zmieniono na zlecenie. Później starała się wykonywać zajęcia zgodne z jej studiami, z tym, co chce robić w przyszłości, bo wiedziała, że w jej branży liczy się doświadczenie. Tu akurat mogła już liczyć tylko na umowę śmieciową. Tak jest do dziś.
– Zaraz zacznie się też wyliczanie, że przecież każdy ma trudno, i ci przed nami - dorosłość w PRL-u, kiedy niczego nie było - i ci co za nami - choćby z powodu pandemii. Prawda jest jednak taka, że obrazek dziecka z kluczem na szyi to naprawdę dzieciństwo większości moich rówieśniczek i rówieśników. I tak jak mieliśmy radzić sobie wtedy, tak samo musimy radzić sobie sami przez całe życie. Spoko. Nikt nie oczekuje gwiazdki z nieba, ale przydałyby się chociaż jakieś mechanizmów ułatwiające to normalne, uczciwe funkcjonowanie. Mam na myśli choćby likwidację umów śmieciowych, które przecież nie pomagają w osiągnięciu stabilizacji i nie zapewniają spokoju – podkreśla.
Inflacja, brak systemowego wsparcia, niewielkie szanse na zakup własnego mieszkania - to wszystko sprawia, że przestrzeń do życia w Polsce staje się coraz mniej komfortowa, zwłaszcza dla młodych osób. Logiczne wydaje się więc, że skoro zaharowanie się nie przynosi obiecanych przed laty efektów, młodzi wybierają inną drogą np. wyjazd z kraju.
Choć prawdą jest też to, że wielu obecnych trzydziesto- i czterdziestolatków nadal stoi w rozkroku między "zetkowym" work-life balance a podejściem pokolenia X, czyli praca jest najważniejsza.
Autor raportu "Cztery pokolenia w jednej firmie. Źródło konfliktu czy wulkan wiedzy?" Kamil Matuszczyk w swojej pracy wymienia motta, które przyświeca trzem generacjom. "Dla Baby Boomers (urodzeni w latach 1946 – 1964 przyp. red.) będzie to "pracuję, aby przetrwać", dla pokolenia X (1965 – 1981) "żyję, aby pracować", natomiast pokolenie Y (1981 – 2000) definiuje się poprzez określenie "pracuję, aby żyć".
Międzynarodowe badania porównawcze na temat wartości pracowników reprezentujących cztery różne pokolenia potwierdzają, że dla najstarszych osób najważniejsza jest pracowitość, podczas gdy dla pokolenia Y będzie to czas wolny. Zbiorcze wnioski z badań realizowanych wśród Polaków pokazują, że pokolenie Y, podobnie jak pokolenie Z, wysoko ceni sobie równowagę pomiędzy pracą a sferą prywatną.
American dream
– Kult pracy obserwowaliśmy na filmach amerykańskich, a przecież ten amerykański mit, od zera do milionera, nawet w samych Stanach Zjednoczonych się nie sprawdza – jest to jeden z krajów, gdzie trudniej jest awansować społecznie. Mówię o tym studentom: "american dream" nie jest nawet american – wyjaśnia dr Justyna Sarnowska.
Pokoleniu millenialsów mówiono, że ciężka praca gwarantuje lepsze życie, że studia są najważniejsze. Uważano więc, że zawodówka lub technikum to kiepski wybór. Dziś magistrów można znaleźć na każdym kroku, a dyplom ukończenia wyższej uczelni zaraz po odebraniu go z dziekanatu trafił na dno szafy i nikt nigdy o niego nie poprosił.
– Rozwój aspiracji, dążenia do samorozwoju, spowodowały, że wykształcenie wyższe się zdewaluowało. Ma znacznie niższą wartość niż w pokoleniu naszych rodziców. Dziś trzeba się wyróżnić czymś innym. Nakład pracy musi być zdecydowanie większy. Język angielski to absolutne minimum. Zdobycie wykształcenia w Polsce jest standardem, a np. studia za granicą są tym, czym angielski w pokoleniu X – zaznacza rozmówczyni.
Ucz się i pracuj
– Najsmutniejsze w naszym pokoleniu było wychowanie nas w wyobrażeniach z poprzedniej epoki: "ucz się i pracuj, a dojdziesz do celu". Powtarzali to nauczyciele, powtarzali rodzice, dlatego, od kiedy miałam mniej więcej 13 lat, myślałam w ten sposób o szkole - muszę się starać, bo wtedy coś osiągnę, choć nie wiedziałam co, i będę miała pieniądze – te słowa wypowiada Marta.
32-latka, trochę żartem, a trochę serio, nazywa tę obietnicę oszustwem. Oszustwem, w które wierzyła dość długo. – Nie myślałam "hmm, polonistyka, co będziesz po tym robiła?". Uznałam, że przecież się uczę i jestem bystra, więc na pewno coś super i coś dobrze płatnego. Na drugi kierunek studiów, italianistykę, tak naprawdę wepchnęli mnie rodzice. Ludzie, którzy dziś mają 50 lat i więcej cenili kierunki, które opłacało się studiować w latach ich młodosci - prawo, medycyna, języki - i przekładali to na realia, w których wchodziły w dorosłość ich dzieci – podkreśla kobieta.
Marta przyznaje, że w pewnym momencie dotarło do niej, że jest "niewolnikiem", że jest uzależniona od pracy, bo musi coś jeść i płacić rachunki.
– Nie byłam w stanie nigdzie wyjechać na wakacje ani dobrze się ubrać, o oszczędzaniu nie wspominając. Owszem, da się odłożyć kilka groszy, ale gdy wychodziłam ze znajomymi, nie wyobrażałam sobie, że będę liczyć każdą złotówkę, choć na co dzień, podczas zakupów, celowałam w tańsze produkty – opowiada.
Doświadczenie, staż pracy, umiejętności, sprawiły, że Marta wreszcie zaczęła zarabiać więcej, a co za tym idzie – pożegnała się z trybem niewolnik. Jednak oszczędzanie nadal wydawało jej się "dość śmieszne".
– Żeby uzbierać na wkład własny na mieszkanie, sens miałoby odkładanie 1000 zł miesięcznie. Przy takiej kwocie właściwie znowu wracałabym do trybu niewolnik - zero wakacji, zero nowych ciuchów, patrzenie na każdy wydatek i kupowanie słabych kosmetyków, taniego jedzenia itd. Ktoś zaraz powie "Zacznij od 200 zł". Ok, tylko ile trzeba oszczędzać na wkład własny, odkładając 200 zł miesięcznie? – ironizuje kobieta.
Wbrew pozorom Marta stwierdzała, że będzie oszczędzała pewną kwotę miesięcznie, ale taką, która pozwoli jej wyjechać na wakacje, kupić porządny płaszcz lub iść na podyplomówkę – choć na tym etapie, jak przyznaje, wiedziała już, że nic jej to nie da poza rozwojem, który raczej nie przełoży się na większe zarobki.
– Zdaję sobie sprawę, że i tak jestem uprzywilejowana, bo dzięki rodzicom, którzy superbogaci nigdy nie byli, miałam gdzie mieszkać. Niestety pracuję na umowie śmieciowej, więc na emeryturę składek nie odprowadzam. Moją szansą na to, żeby nie umrzeć z głodu w przyszłości, są nieruchomości rodziców. Choć nie wiem jednak, czy jedno mieszkanie i jeden mały dom do podziału z siostrą zapewnią mi 20, czy 30 lat spokojnego życia – dodaje Marta.
Kolejną problematyczną kwestią, która dotyczy wielu osób w wieku Marty, jest posiadanie dziecka. Trudno nawet zastanawiać się, czy się chce powiększyć rodzinę, czy też nie, gdy trzeba raczej analizować, czy ma się do tego odpowiednie warunki.
– Mój partner nie zarabia na tyle dużo, żeby utrzymywać mnie, a raczej nas, przez kilkanaście miesięcy. Bardzo oszczędnie, biednie, pewnie dałoby się żyć, ale co z wyprawką, co z mieszkaniem, kiedy nie stać nas na miejsce z pokojem dla dziecka? O leczeniu nawet nie wspomnę... Korzystam z pomocy specjalisty, na co obecnie wydaję 1/5 pensji. U dentysty nie byłam od 5 lub 6 lat i nie zapowiada się, że zmieni się to w najbliższym czasie. Dużo pracy w naszym pokoleniu nie przekłada się, w większości przypadków, na stabilność finansową – stwierdza Marta.
Kapitał na wyjściu
Obecnym trzydziesto- i czterdziestolatkom mówiono, że chcieć to móc, że "sky is the limit". Na początku uwierzyli, ale dziś już wiedzą, że choć ta bajka jest fajna, to jednak wciąż pozostaje bajką.
– Dzieci transformacji faktycznie słyszały ten komunikat. Znowu odwołam się do modelu neoliberalnego, bo jest to bardzo amerykańskie, to jest ten mit amerykańskiego snu – mówi dr Justyna Sarnowska.
Socjolożka przyznaje jednak, że widzi zmiany w młodszych pokoleniach. – Oni mają świadomość, że to nie jest tak, że chcieć to móc, że dużo zależy od tego, w jakim rodzimy się środowisku, jaki mamy kapitał na wyjściu. Zręcznie jest powiedzieć, że twoje położenie wynika z tego, że jesteś leniwa lub że jesteś roszczeniowa, jeśli upominasz się o swoje prawa, ale młodzi wiedzą, że są pewne patologie, które są niedopuszczalne, a jednak występuję np. umowy śmieciowe, dlatego manifestują sprzeciw – podsumowuje rozmówczyni.
Mierzymy się z konsekwencjami modelu systemowego, który został przyjęty na początku transformacji. Powiedziałabym, że wręcz wzorowaliśmy się na Stanach Zjednoczonych. Wielu krytyków zwraca uwagę, że był to bardzo prawicowy model tzn. urynkowienie wszystkiego, a także prywatyzacja absolutnie wszystkiego. Po prostu wolna ręka rynku. Wystarczy przypomnieć sobie, kto był ministrem finansów, gdy nastały rządy demokratyczne i jaki stosunek był do osób, które upominają się o swoje prawa. Gdy upadały fabryki, PGR-y, narracja była taka, że w końcu trzeba kazać ludziom pracować.
dr Justyna Sarnowska
Ośrodek Młodzi w Centrum LAB, socjolożka z Uniwersytetu SWPS.
Gdy szłam do pracy, nie miałam pojęcia, ile zarabia się w moim zawodzie. Byłam szczęśliwa, że dostanę 2 tys., a już wtedy, w 2015 roku, było to mało w Warszawie. Nadal byłam też wierna hasłu "Ucz się i pracuj...". Sądziłam też, że dobra kasa i umowa o pracę to kwestia czasu. Jednak po kilku latach zrozumiałam, jakie są realia. Moja sytuacja nigdy nie była tragiczna, ale zaczęłam widzieć nieprzekraczalność ograniczeń: szklany sufit zarobków – nawet jeśli jesteś dobra, brak umów – i to w zawodzie wymagającym "ucz się i pracuj".
Marta
32-latka z Warszawy
Nie mam żalu do systemu. Gorzej, że żyjemy w neolibkowej bańce: "staraj się bardziej". Czy w pracy chodzi o to, żeby robić byle co, które mamy gdzieś, coś, co nie sprawia nam radości, tylko po to, żeby mieć kasę? Chciałabym, żeby państwo zapewniało mi jakąkolwiek opiekę, jakiekolwiek bezpieczeństwo, bo w tym momencie nie robi tego wcale. Mam na myśli prawo do emerytury, renty, do opieki medycznej. Mając ponad 30 lat, trudno żyje się w poczuciu, że jest się samą i że pomóc mogą ci jedynie rodzice, bo ludzie w twoim wieku mają tak samo mało albo mniej, a nawet jeśli więcej, to nie na tyle dużo, żeby pomóc w jakiejś ekstremalnej sytuacji. Co, jak mnie sparaliżuje za 10 lat po wypadku, albo będę miała udar? Nie będę miała kasy, żeby sobie pomóc.