Lewicka: Teraz to PiS powie nam, ile mamy prawo zarabiać. Na pewno nie tyle, ile ludzie władzy
Karolina Lewicka
02 maja 2022, 10:31·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 02 maja 2022, 10:31
Kontrolerzy lotów wrócili na stanowiska. Samoloty nie zostały uziemione, lotnisko Chopina wciąż jest otwarte całą dobę. Spór został zawieszony na kołku – do lipca strony mają czas, by się ostatecznie porozumieć. W przeciwnym razie czeka nas powtórka z rozrywki w środku wakacji, w samym szczycie sezonu urlopowego.
Przy okazji tej awantury na wierzch wyszła jednak bardziej uniwersalna kwestia: podejścia obecnej władzy do wysokości wynagrodzeń obywateli, którego ilustracją są akurat kontrolerzy.
A szło to tak: im bardziej pogłębiał się konflikt między rządową agencją a jej pracownikami, tym po ostrzejszą retorykę sięgali politycy PiS-u.
Najpierw oskarżyli kontrolerów o lenistwo – pracują mniej niż przed pandemią, a nie chcą się zgodzić na niższe wynagrodzenie. Michał Dworczykwyliczał, że kontrolerzy obsługują „o 30% lotów mniej”, a premier zżymał się, że przecież w ogóle kontrolerzy pracują krócej niż reszta społeczeństwa, bo ich tydzień pracy liczy 30, a nie 40 godzin.
Potem był kolejny z grzechów głównych: chciwość. To kontrolerzy mieli być chciwi.
Rzecznik rządu był zirytowany: „Dyskutujemy o tym, czy kontrolerzy lotów mają zarabiać ponad 80 tysięcy miesięcznie!”. Stawkę podbił minister Dworczyk, mówiąc już o „powyżej stu tysiącach złotych miesięcznie”. Sejmowa podkomisja do spraw transportu lotniczego poprosiła zatem kontrolerów o paski wypłat, widniały na nich różne sumy: od siedmiu do kilkunastu, czasem kilkudziesięciu tysięcy.
Członek podkomisji, poseł Maciej Lasek mówił tak: „Widziałem pasek kontrolera z 30-letnim stażem, dostaje 23 tysiące złotych”. Sam wiceminister Andrzej Bittel poinformował opinię publiczną, że „kontrolerzy w Warszawie zarabiają średnio około 33,5 tys. zł, a ci z pozostałych regionów – około 18,5 tys. zł”.
I jeszcze jedno: kontrolerzy nie chcieli zarabiać więcej, oni nie chcieli zarabiać mniej. Nie walczyli o podwyżki, tylko o brak obniżek.
„Pewna niezwykle dobrze zarabiająca, uprzywilejowana grupa nie przyjmuje do wiadomości, że przez jakiś czas musi zacząć nieco mniej zarabiać” – wyzłośliwiał się wiceminister Marcin Horała, dodając, że jeśli zamiast 45 tysięcy złotych kontrolerzy dostaną 30 tysięcy miesięcznie, to przecież chyba jakoś sobie poradzą?
Horała to pełnomocnik rządu do spraw budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego. Spółka wystartowała w 2019 roku, zatrudniając sto osób. W ubiegłym roku było ich trzykrotnie więcej. Nie bardzo wiadomo, czym się zajmują (prócz pilnowania łąki w Baranowie), ale wiemy, że ich wynagrodzenie kosztowało budżet ponad 15 mln zł w 2019 roku i ponad 33 mln zł w 2020.
I tu dochodzimy do clou tej sprawy – kto ma prawo do wysokich zarobków w naszym kraju?
Odpowiedź jest jasna i prosta: prawo do wysokich zarobków, sięgających setek tysięcy, a nawet milionów złotych rocznie mają tylko i wyłącznie ludzie związani z aktualnym obozem władzy.
Na przykład Małgorzata Sadurska – najpierw posłanka PiS-u, następnie szefowa Kancelarii prezydenta Andrzeja Dudy, która w 2017 roku umościła się w zarządzie PZU, gdzie zarabia ponad sześć tysięcy złotych dziennie! Wszyscy wiedzą o jej znakomitych relacjach z ojcem Tadeuszem Rydzkiem, ale nikt nigdy nie słyszał o nadzwyczajnych kompetencjach czy unikatowej wiedzy pani Sadurskiej, nigdy też jej wartości nie zweryfikował wolny rynek.
Albo Paweł Mucha, także przez kilka lat w Pałacu Prezydenckim, gdzie zapisał się jako twarz referendum konstytucyjnego, do którego nie doszło. W ubiegłym roku został zarówno doradcą prezesa NBP (jego pensja jest owiana tajemnicą, szacunki mówią o 20-30 tys. zł miesięcznie) oraz – pół roku później – także przewodniczącym Rady Nadzorczej PZU (około 16 tys. zł).
Dlaczego akurat o Pawła Muchę, przeciętnego adwokata, zabiegają państwowe instytucje? Czy Adam Glapiński naprawdę uznał, że kilkuletnie doświadczenie Muchy z kancelarii w Gryfinie jest najbardziej wartościowym dla banku centralnego?
Spółki Skarbu Państwa stały się partyjnym folwarkiem, gdzie zatrudnienie znajdzie każdy poseł PiS-u, wszyscy jego krewni i znajomi. Symbolem tego procederu była przez długi czas Sylwia Klewin, absolwentka Wydziału Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu Szczecińskiego, skromna urzędniczka szczecińskiej inspekcji handlowej.
Dopiero po ślubie z Krzysztofem Sobolewskim, szefem Komitetu Wykonawczego PiS-u, okazało się, że pani Sylwia to „dyrektorska głowa”, Leonardo da Vinci XXI wieku, co to i na lotnictwie się zna (rada nadzorcza Portu Lotniczego Szczecin-Goleniów), i na paliwach (Orlen), a także na funduszach inwestycyjnych (PKO TFI).
PiS sukcesywnie tworzy własną kastę, złożoną najczęściej z niekompetentnych frustratów, bez wcześniejszych (przed związaniem się z partią i jej synekurami) sukcesów zawodowych.
Dla tej grupy są przeznaczone wysoko płatne posady (gdzie czasami trzeba tylko markować robotę). Tutaj the sky is the limit, pensja w żadnej wysokości, często absurdalnej, nieadekwatnej do wykształcenia, doświadczenia czy odpowiedzialności, PiS-u nie bulwersuje.
Wręcz przeciwnie, jasne jest, że ludzie partii mają się w krótkim czasie dorobić fortun na państwowym, tak, żeby jeszcze ich dzieci i wnuki żyły godnie. Jakiż np. majątek zbije za PiS-u były wójt Pcimia!
Co innego, jeśli chodzi o przeciętnego Kowalskiego.
Jeśli kontroler nie chce się zgodzić na niższe zarobki, to jest chytrym egoistą.
Jeśli lekarz rezydent żąda podwyżki, to się go oskarża, że jada kanapki z kawiorem.
Jeśli nauczyciel domaga się wyższych pensji, to trzeba go „dobić i poniżyć”.
Jeśli pracownik sądu protestuje przeciwko niskiej płacy, to się go ignoruje.
To władza decyduje komu „dać”. Czasem faktycznie komuś spoza swojego grona „daje”, ale i tak jest to obliczone na zysk dla władzy, np. dodatkowe emerytury mają mobilizować seniorów, stanowiących lwią część elektoratu PiS-u, a transfery socjalne do rodzin mają charakter działań osłonowych dla procesu zawłaszczania przez PiS państwa. Tutaj nie ma żadnych przypadków.
PiS krok po kroku buduje nam państwo, w którym mamy uprzywilejowaną, polityczną górę, siedzącą na górach złota i całą resztę, której co jakiś czas rzuci się pewien ochłap. A jeśli ktoś spoza politycznej góry dorobi się większych pieniędzy na własną rękę, no to przecież wiadomo, że podejrzany element.
Kiedyś nazywano takich kułakami, burżujami lub spekulantami.
Dziś prezes PiS-u mówi o nich „cwaniacy”.
Dziwnym tylko trafem akurat to określenie wybitnie pasuje do grupy trzymającej od sześciu lat władzę, na której czele stoi Jarosław Kaczyński.