Na posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości prokuratorzy badający katastrofę prezydenckiego tupolewa przyznali, że na jego wraku wykryto cząstki trotylu. Dodali jednak, że podobny odczyt pojawił się przy badaniu kiełbasy czy pasty do butów. O tym, jak wyglądają takie badania rozmawiamy z dr. inż. Jarosławem Putonem z Wojskowej Akademii Technicznej.
Jak dokładny jest typ urządzeń, którego używali prokuratorzy badający przyczyny katastrofy smoleńskiej?
To są urządzenia do badań screeningowych, które są wykorzystywane do wstępnego stwierdzenia, z jakimi substancjami mamy do czynienia. Jednak z uwagi na to, że muszą rozróżnić wiele typów cząsteczek ich selektywność nie jest zbyt wysoka. Z trotylem mogły pomylić cząsteczki organiczne czy inne, które tylko przypominają trotyl rozmiarem czy masą.
Kluczową rzeczą w takich badaniach jest rozdzielczość, czyli to, że nie pokrywają się widma różnych cząstek. Więc jeśli przyjmiemy, że rozdzielczość tych urządzeń to 100, to dokładny sprzęt jaki jest w laboratoriach, ma rozdzielczość równą milionowi, czyli 10 tysięcy razy większą. Jeśli jednak chcemy zbadać nimi jakieś cząstki, to musimy mieć założenia, co to może być. Nie jest tak, że ktoś przynosi do laboratorium jakąś próbkę i mówi: "proszę mi powiedzieć co na tym jest". Zawsze trzeba mieć jakieś założenie i do tego służą takie urządzenia screeningowe.
To bardzo skomplikowany proces. Przede wszystkim musimy mieć pewność, że próbka nie jest zanieczyszczona i jest miarodajna. Później następuje wstępna obróbka, która przygotowuje próbkę do badań i wtedy właściwe badanie. Procedury są weryfikowane. Powtarza się wyniki badań i porównuje się ze wzorcami. Kupuje się w firmie chemicznej substancję, na którą wskazały badania i sprawdza, czy rzeczywiście wyniki są porównywalne.