Nadeszła wiekopomna chwila – doczekaliśmy się zakończenia 4. sezonu "Stranger Things". Finał wszech-przeboju Netfliksa jest, zgodnie z obietnicą w zwiastunie, epicki, wzrusza, ekscytuje i ma momenty, które jeszcze długo będą żyć w memach. Niestety wiele osób może się na nim srogo zawieść. Dlaczego? Tego dowiecie się dalej, ale nie martwcie się: nie znajdziecie tu spoilerów.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
4. sezon "Stranger Things" został podzielony na dwie części. Już możemy oglądać online wyczekiwany finał
Ostatnie dwa odcinki trwają łącznie około 4 godziny. Szykujcie więc dużo picia i cziperków
Pierwszy jest jakby preludium do finału finałów, który pozostawia ogromny niedosyt
Za oknem gorąco jak w budce z kebabem i ja również na gorąco opisuję moje wrażenia, bo właśnie skończyłem oglądać finałowe odcinki 4. sezonu "Stranger Things". Nie jest łatwo napisać coś nowego, bo w sumie to płynna kontynuacja tego, o czym pisałem w recenzji pierwszej części. Z tym że teraz liczyłem na nieco inne zakończenie. Wiem, że co z tego, co czuję, ale kiedy sami zobaczycie ostatnie epizody, to zrozumiecie, nad czym ten redaktorzyna tak jojczy.
Co się dzieje w finale 4. sezonu "Stranger Things"?
Pierwszy odcinek finału (czyli ósmy 4. sezonu) zaczyna się wbrew pozorom niespiesznie. To bardzo dobry zabieg, bo z jednej strony czujemy się, jakbyśmy oglądali zupełnie nową serię, a z drugiej strony fabuła potrzebowała chwili na złapanie oddechu po cliffhangerze w zakończeniu poprzedniej części, a bohaterowie na przegrupowanie się i opracowanie planu pokonania Vecny/Henry'ego/Jedynki.
Tak więc akcja znów przebiega na kilku frontach: w Hawkins, gdzie zawiązuje się grupa uderzeniowa do wybrania się na Drugą Stronę i upiornej willi Victora Creela, w pizza-busie, który zmierza do podziemnego laboratorium, gdzie Jedenastka odzyskuje swoje moce i na tej nieszczęsnej Kamczatce, która dalej jest trochę na doczepkę, ale tym razem dzieje się tam zdecydowanie więcej i ciekawiej.
Nie ma już jednak czasu na zbędne pitu-pitu (aczkolwiek jest też wiele ważnych pogadanek, przy których rozklejamy się myśląc sobie "OoOoO") czy granie w "Dungeons & Dragons", jest zdecydowanie intensywniej i dynamiczniej niż poprzednio, a rozdzieleni bohaterowie powoli na siebie trafiają. Jest sporo przygotowań, ale dają frajdę i rozbudzają apetyt na wielki finał finałów.
9. odcinek to już po prostu film pełnometrażowy (ma ponad 2 godziny!) z pogranicza horroru i kina akcji lat 80... z bardzo długim epilogiem (o tym za chwilę). Zarówno ten, jak i poprzedni odcinek przypominał mi wszystkie najlepsze elementy pierwszego sezonu "Stranger Things". Jest zatem odkrywanie mrocznych sekretów, opracowywanie szalonych patentów na pokonanie zła, a także wspólna walka jak za starych dobrych czasów.
Zakończenie "Stranger Things 4" zostawia niedosyt, a nawet lekkie rozczarowanie.
To recenzja bezspoilerowa, więc nie mogę zdradzać konkretów, ale napiszę tak: konfrontacje są naprawdę efektownie, czyli mówiąc bardziej dosadnie - jest grubo. Kiedy bohaterowie mówią sobie to, co im na serduchu leży, łamią nasze serca. Napięcie w finałowym odcinku często jest rozładowywane, bo nie da się go utrzymywać aż tak długo.
Kiedy dochodzi do przełomowych momentów, zapominamy o wszystkim i wspólnie przeżywamy dramaty naszych ulubieńców. I jest jeszcze Eddie, którego solóweczka z "Master of Puppets" (adekwatny dobór piosenki do fabuły serialu) Metalliki jest już legendarna.
Wszyscy doszli do takiego punktu rozwoju jako postacie, że już się nie da ich nie lubić. Nawet jeśli wcześniej były jakieś zgrzyty, to urośli na tak fajnych ludzi, że gdyby każdy miał choć takiego jednego przyjaciela, to nie byłoby wojen i biedy.
Nie tylko my darzymy ich bezgraniczną sympatią, ale również ich twórcy: bracia Duffer. Zapowiadano masakrę, ale jej wcale nie było. Wszystko przez to, że o ile przedostatni odcinek jest preludium do finału, o tyle 4. sezon jest przydługim wstępem... do 5. sezonu.
I to jest największa wada finału. Może ona wynikać ze zbyt wielkich oczekiwań albo z klątwy przedostatniego sezonu, ale myślę, że każdy z nas liczył na większą, mocniejszą, krwawszą i niszczycielską końcówkę.
Tymczasem dostajemy aż pół godziny epilogu i dopada nas lekkie rozczarowanie, że prawdziwy punkt kulminacyjny dopiero przed nami. Myślimy sobie: kurde, tyle starań i męczarni, by dostać tylko pierwsze danie? Kiedy drugie? Nie wiadomo, ale jeszcze nawet nie ruszyły zdjęcia, a 3. sezon dostaliśmy w 2019 roku.
Słodko-gorzkie zakończenie ma w sobie każdą rzecz, za którą kochamy "Stranger Things", a także dostajemy kolejne puzzle z obrazkiem Drugiej Strony, które powoli układają się w jedną spójną i logiczną całość, która jest nam pokazywana od samego początku.
Równocześnie zakończenie ma wiele wad poprzedniej części i daje nam takie poczucie, że w ostatnim sezonie będziemy przechodzić przez to wszystko jeszcze raz. A może tak jest lepiej? Przecież szkoda by było, jakby to miał być już naprawdę koniec.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.