Polskie Linie Lotnicze LOT są w dramatycznej sytuacji. Zarząd firmy chce, by skarb państwa wsparł ją prawie miliardem złotych z pomocy publicznej. Ekonomiści przekonują, że pieniądze tak naprawdę będą wyjęte z kieszeni polskich podatników. Linii nie ma więc sensu na siłę utrzymywać przy życiu. Polacy i tak wybierają dużych przewoźników, którzy oferują lepsze usługi i atrakcyjniejsze połączenia. Czy narodowe linie lotnicze są nam w ogóle potrzebne?
LOT to linia z ponad osiemdziesięcioletnią tradycją. Przetrwał wojnę, komunizm i zmianę systemu w Polsce. Wkrótce może się okazać, że nie przetrwa trendów na europejskim rynku lotniczym. Taką sytuację zafundował sobie głównie na własne życzenie. To ciągle państwowa firma, w której 51 proc. udziałów dzierży skarb państwa.
Zmieniające się jak w kalejdoskopie zarządy spółki nie przygotowały sensownego programu prywatyzacji. W zamian za to dla podratowania sytuacji finansowej wyzbywały się aktywów i zaciągały kolejne pożyczki z państwowej kasy. Eksperci analizujący rynek lotniczy wskazują, że utrzymywanie na siłę tej nierentownej spółki ma coraz mniej sensu. Czy Polska w ogóle musi mieć własne linie lotnicze?
Narodowe skarbonki bez dna
- W Unii Europejskiej pojęcie narodowego przewoźnika właściwie zniknęło. To jest tylko symbol, który nie ma żadnego biznesowego znaczenia - mówi serwisowi naTemat.pl Marek Serafin, redaktor naczelny serwisu Polski Rynek Transportu Lotniczego. Przypomina, że podobna sytuacja ma miejsce w Czechach i we Włoszech. Tamtejsze rządy także na siłę podtrzymują przy życiu narodowe linie, wpompowując w nie kolejne miliardy euro. Ma to głównie sens społeczny. Duża, sieciowa linia to bowiem miejsca pracy, lepszy system połączeń lotniczych. Sensu ekonomicznego w tym jednak nie widać.
Nierentowne linie jak włoska Alitalia to bowiem skarbonka bez dna.
Ekspert ma jednak poważne wątpliwości, czy wydanie kolejnego miliarda złotych zapewni to firmie możliwość samodzielnego działania na rynku. Wątpi też, czy tym razem Ministerstwo Skarbu i zarząd LOT-u mają realny scenariusz, który pomoże wyjść firmie z zapaści.
Serafin przypomina, że na europejskim rynku lotniczym dominuje w tej chwili tzw. trend konsolidacyjny. - Od wielu lat widać, że w Europie szanse przetrwania mają tylko wielkie grupy linii lotniczych. W tej chwili są to Lufthansa, British Airways-KLM i Iberia. - Wszystkie inne linie sieciowe muszą się albo zmienić, albo znaleźć partnera w jednej z tych grup - tłumaczy. Według niego kolejne zarządy LOT-u i Ministerstwo Skarbu nie zdawało sobie z tego sprawy i próbowały działać na rynku, jakby te trendy nie obowiązywały. Przypomina, że przez pięć lat firma nie dorobiła się chociażby doradcy prywatyzacyjnego. Nadal funkcjonuje też ustawa o LOT, według której skarb państwa musi mieć w tej firmie 51 proc. udziałów. W takiej sytuacji ciężko jest znaleźć inwestora branżowego.
Pomoc ze wspólnej kieszeni
Ekspert przekonuje też, że prywatyzacja LOT-u miałaby bardzo silne aspekty polityczne, a Ministerstwo Skarbu wolało od tematu uciekać. - Udawana prywatyzacja i próby ratowania firmy sprawiły, że przejedzono wszystko, co było. W ciągu czterech lat LOT przejadł prawie 2 mld zł - mówi. Do tej pory firma sprzedała wszystkie możliwe spółki, pozbyła się akcji PKO SA, które były warte ok pół miliarda. Na dzień dzisiejszy LOT został bez jakichkolwiek aktywów.
Obecnie na europejskim rynku lotniczym panuje kryzys. Z tego powodu ewentualna prywatyzacja firmy może się nie udać. Na LOT nie znajdzie się bowiem chętny. Polskie Radio poinformowało, że rząd szuka inwestora dla polskich linii w Chinach. Wiceminister skarbu Rafał Baniak w zeszłym tygodniu rozmawiał w tej sprawie w Pekinie z przedstawicielami Air China. Serafin twierdzi, że zarząd LOT-u nie dysponuje żadną rzetelną analizą, która by pokazywała, że pomoc publiczna będzie wykorzystana sensownie i taką prywatyzację uda się przeprowadzić. - Jeżeli za te kilka lat okaże się, że spółka nadal jest w sytuacji strasznej, to ten miliard będzie wyrzucony do kosza - mówi.
Zobacz także: Wizz Air ucieka z Modlina na Okęcie. Przez odwołane loty stracił już 8 milionów złotych
Tym bardziej, że pieniądze, którymi rząd wesprze LOT będą tak naprawdę pochodziły z kieszeni polskiego podatnika. Takiej decyzji sprzeciwia się Andrzej Sadowski z Centrum Adama Smitha. - Rząd nie ma własnych pieniędzy. Ma tylko te, które zabierze obywatelom - mówi. Według niego tzw. pomoc publiczna to eufemizm. Tak naprawdę to zabieranie pieniędzy od podatników i kierowanie ich do firm, które są źle zarządzane. - Kondycja i przyszłość LOT- u to nie powinien być problem polskiego podatnika - dodaje.
Syndrom Lufthansy
Według niego nie ma potrzeby na siłę utrzymywać nierentowną firmę. Polacy nie mają bowiem kompleksów, by koniecznie latać polskimi samolotami. Utrzymywanie LOT-u wynika bardziej z ambicji polityków. - Równie dobrze moglibyśmy mieć narodowego przewoźnika w lotach kosmicznych. Nie stać nas na takie wyrzucanie pieniędzy - mówi.
Marek Serafin przypomina, że LOT cały czas jest pod wpływem tzw. syndromu Lufthansy.
- 10 lat temu LOT zawarł strategiczny alians z niemieckim przewoźnikiem, który był dla niego największym konkurentem. Wiadomo, że Lufthansy nie można było pokonać, bo jest 20 razy większa od LOT-u. Trzeba było ją więc ugłaskać - mówi. Zarząd popełnił jednak błąd i nie zdecydował się, żeby taką współpracę zacieśnić. LOT-u nie sprzedano ani Lufthansie, ani nikomu innemu. W tej chwili niemiecki gigant jest coraz silniejszym konkurentem a nie potencjalnym partnerem. Ostatnio przewoźnik podał, że w tym roku przewiezie prawie półtora miliarda pasażerów. W tej chwili ta firma osiągnęła na polskim rynku dominację.
Czy w takim wypadku polskie linie w ogóle uda się uratować? Zdaniem eksperta rynku lotniczego LOT powinien przestać marzyć o budowaniu hubu, czyli węzła przesiadkowego w Warszawie, powinien zmniejszyć swoje ambicje i zmienić model biznesowy. Sceptycznie patrzy jednak na szanse powodzenia takiego projektu. - Jeśli jeszcze jest możliwość korzystania z państwowych pieniędzy to LOT dalej ten swój obecny model będzie kontynuował - dodaje.
Dremliner na całe zło
Magicznym lekiem na kłopoty LOT-u miało być pojawienie się w jego flocie samolotów Dreamliner. Nowe maszyny powitano na Okęciu z ogromną pompą. Jeszcze miesiąc temu prezes Marcin Piróg oświadczył, że kondycja firmy jest dobra, a polskie linie są jednym z liderów europejskiego rynku. Przylot Dreamlinera był bez wątpienia wielkim sukcesem PR-owym. Marek Serafin uważa, że było to dobre zagranie zarządu, które postawiło Ministerstwo Skarbu w trudnej sytuacji. MSP ma teraz problem, by na kolejne żądania finansowe odpowiedzieć twarde "nie".
Polskie Dreamlinery mają głównie obsługiwać trasy azjatyckie. To ma przynieść firmie sukces. Zarząd liczy, że z Okęcia do Azji będą latali nie tylko Polacy ale i pasażerowie z innych państw. Tymczasem na liniach azjatyckich dominacja wielkich linii jest absolutna. Tam decyduje wielkość siatki połączeń. Żeby wypełnić samolot do Azji nie wystarczy mieć pasażerów z Warszawy tylko z całej Europy. Siatka LOT-u jest zbyt uboga, żeby taki biznes prowadzić. Tymczasem z Frankfurtu czy Amsterdamu do Pekinu lata kilka samolotów dziennie. - Chciano z LOT-u zrobić międzynarodowego gracza, który lata do Pekinu, a jest to kierunek już dosyć mocno konkurencyjny. Teraz ponosi on straty zamiast na tej trasie zarabiać. Nic dziwnego, że to przedsiębiorstwo jest bankrutem - podsumowuje Sadowski.