To nie jest biografia Marilyn Monroe. To wizja jej życia na podstawie fikcyjnej powieści Joyce Carol Oates. Warto o tym pamiętać podczas seansu "Blondynki", która nieznośnie spłyca, seksualizuje i wiktymizuje postać Normy Jeane Mortenson. Ana de Armas jest znakomita, ale nawet ona nie uratowała filmu Netfliksa, którego seans jest niemal trzygodzinną męką (dosłownie i w przenośni). Jeśli dotrwać do końca, to tylko dla kreacji kubańskiej gwiazdy, bo Norma Jeane raczej nie byłaby "Blondynką" zachwycona.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Blondynka" Netfliksa to film o Marilyn Monroe na podstawie powieści Joyce Carol Oates pod tym samym tytułem
Reżyserem i scenarzystą "Blondynki" jest Andrew Dominik ("Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda"), a jednym z producentów – Brad Pitt
W Marilyn Monroe wcieliła się Ana de Armas, a wraz z nią występują: Bobby Cannavale, Adrien Brody, Julianne Nicholson, Xavier Samuel i Evan Williams
"Blondynka" nie jest biografią Marilyn Monroe i łączy prawdę z fikcją
Marilyn Monroe jest w filmie Netfliksa przedstawiona jako seksbomba i ofiara, mimo że "Blondynka" próbuje odczarować wizerunek gwiazdy
Nieudaną i za długą "Blondynkę", która wyzyskuje Normę Jean Mortenson, ratuje znakomita rola Any de Armas
Niełatwo jest opowiedzieć o kulturowej ikonie. Co było prawdą, a co medialnym fałszem? Gdzie kończył się gwiazdorski wizerunek, a zaczynał człowiek z krwi i kości? Jak nie urazić rodziny, ale wciąż podejść do rzeczywistości najbliżej jak się da?
Niedawno z tymi pytaniami borykał się Baz Luhrmann w "Elvisie". Wraz z innymi scenarzystami wpadł jednak na rozwiązanie: oddał głos kontrowersyjnemu Pułkownikowi. Jako niewiarygodny narrator menadżer Presleya mógł snuć o muzyku najbardziej wątpliwe tezy i plotki. Bo przecież wcale nie musi mówić prawdy, wiemy, że to łgarz i kanciarz. Tym samym człowiek, którego oskarża się o zniszczenie kariery Króla Rock'n'Rolla, stał się dla australijskiego reżysera wentylem bezpieczeństwa.
Takiego wentylu potrzebowała również filmowa opowieść o Marilyn Monroe, kobiecie, której twarz i sylwetka pojawiła się już chyba na wszystkim: od poduszek po zapalniczki. Zamrożona w kulturowej świadomości jako blond seksbomba i ikona Hollywood Norma Jeane Mortenson doczekała się już kilku filmów, ale nigdy biografii na prawdziwą skalę. Taką biografią nie jest również wyczekiwana "Blondynka" Netfliksa.
"Blondynka", czyli nie-biografia Marilyn Monroe
Reżyser i scenarzysta filmu Netfliksa Andrew Dominik, australijski filmowiec znany z westernu "Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda" czy kryminału "Zabić, jak to łatwo powiedzieć", obrał w starciu z życiorysem popkulturowego symbolu inną drogę niż Baz Luhrmann.
Po pierwsze wziął na warsztat powieść. "Blondynka" Joyce Carol Oates, bestseller z 2000 roku, który liczy ponad 700 stron, jednych zachwyciła (książka była finalistką Nagrody Pulitzera), a innych oburzyła. Dzieło amerykańskiej autorki jest bowiem fikcją opartą na życiorysie Monroe. Zresztą nawet Oates wielokrotnie powtarzała, że "Blondynka" nie jest biografią.
Po drugie Dominik – który pracował nad scenariuszem już od 2010 roku – postanowił zanurzyć się w fikcję jeszcze głębiej. Film o Marilyn Monroe z Aną de Armas poszedł więc w oniryzm i psychodelię. Dzieło lawiruje między faktami a wymysłami i zaciera granicę między prawdą a nieprawdą. Zresztą nawet Netflix nazywa "Blondynkę" w oficjalnym opisie "odważną nową wizją" życia Monroe.
Słowo "wizja" jest tutaj kluczowe – to kolejny ze środków bezpieczeństwa, który przypomina, aby nie traktować "Blondynki" jako czystej prawdy. Co wcale nie oznacza, że widzowie nie wezmą tej wizji na poważnie. To zresztą była jedna z głównych obiekcji do powieści Oates i jest kluczowym zarzutem przeciwko filmowi Dominika. Zresztą wystarczy spojrzeć dzisiaj na najczęściej wyszukiwane frazy w Google poświęcone Monroe, aby przekonać się, że nie za bardzo umiemy odróżnić rzeczywistości od fikcji. Skoro film o Monroe, to przecież biografia, prawda?
Sam Dominik tak mówił o "Blondynce" 12 lat temu (gdy w Monroe miała wcielić się jeszcze Naomi Watts): "Dlaczego Marilyn Monroe jest wielką kobiecą ikoną XX wieku? Dla mężczyzn była obiektem pożądania seksualnego, który desperacko potrzebuje ratunku. Dla kobiet ucieleśnia wszystkie niesprawiedliwości, jakie spotykają kobietę – siostra, Kopciuszek, skazana na życie wśród popiołów (...) Chcę opowiedzieć historię Normy Jean jako o głównej postaci w bajce; osierocone dziecko zagubione w lasach Hollywood, pochłonięte przez tę wielką ikonę XX wieku".
Filmowa bajka o Marilyn Monroe zjadła jednak swój własny ogon jak wilk babcię Czerwonego Kapturka.
Chora matka, zaborczy mężczyźni
O czym właściwie opowiada "Blondynka"? Film nie jest linearną opowieścią, ale luźnym fragmentarycznym zbiorem obrazów z życia Marilyn połączonym przez dwa najważniejsze punkty: obsesję Normy Jeane na punkcie ojca, którego nigdy nie poznała, oraz jej poszukiwania własnej tożsamości za fasadą jasnowłosej Marilyn Monroe, która tak naprawdę była przecież fikcją. Hollywoodzkim wytworem dla mas.
Na początku oglądamy więc skąpane w ogniu i dymie płonącego Los Angeles sceny z życia małej Normy Jeane (świetna Lily Fisher) i jej niezrównoważonej psychicznie, zimnej matki Gladys (znakomita Julianne Nicholson, która wciąż jest kryminalnie wręcz niedocenianą aktorką). Przerażona dziewczynka przeżywa u jej boku jeden koszmar za drugim, a koszmarne dzieciństwo jest w filmie "Blondynka" wstępem do nieszczęśliwego życia Marilyn, która przez całe życie poszukiwała substytutu zarówno ojcowskiej figury, jak i matczynej miłości.
"Blondynka" prowadzi nas następnie przez karierę Monroe – od trudnych początków, przez przełom (którego punktem wyjścia jest gwałt przez Pana Z., prawdopodobnie wzorowanego na Darrylu F. Zanucku, dyrektorze studia 20th Century Fox), aż po tragiczną śmierć w 1962 roku. Jednak reżysera Andrew Dominika tak naprawdę kariera Marilyn nie do końca interesuje. Kolejne role tej świetnej aktorki, której talent niedoceniany był i wtedy, i dziś, są tylko punktem wyjściem do wewnętrznej walki Normy Jeane i Marilyn, prawdziwej kobiety i kobiety-fikcji.
Ta pierwsza walczy o bycie kochaną, szanowaną i poważaną, ta druga ma miłość fanów, skupia na sobie wzrok mężczyzn i zarabia pieniądze. Scena, w której zapłakana Norma Jeane modli się przez rozpoczęciem zdjęć, aby pojawiła się Marilyn, a ta nagle pokazuje się w lustrze i śmieje zalotnie, jest jedną z najlepszych scen w filmie, jeśli nie w całej kinematografii ostatnich 20 lat.
Przez niemal trzy (!) godziny oglądamy paradę postaci, z których jedne pojawiają się na dłużej, inne na krócej, jak "Były sportowiec", wzorowany na niewymienionym z nazwiska Joe DiMaggio (Bobby Cannavale), drugim mężu Normy Jeane czy "Dramaturg", odpowiednik Arthura Millera (Adrien Brody), trzeciego małżonka aktorki .
W filmie pojawiają się też najbardziej kontrowersyjne wątki z fikcyjnej powieści Joyce Carol Oates, jak seksualno-miłosny trójkąt z synem Charliego, Cassem Chaplinem (Xavier Samuel) oraz Eddym Robinsonem Jr. (Evan Williams) czy romans z "Prezydentem", czyli Johnem F. Kennedym (Caspar Phillipson), o którym plotkuje się od dekad.
Cierp, Normo Jeane, cierp
Andrew Dominika najbardziej interesuje jednak cierpienie Monroe. Marilyn Monroe przeżyła jedynie 36 lat, ale faktycznie wycierpiała więcej, niż może unieść jedna osoba przez znacznie dłuższe życie: nieobecność ojca, znęcanie się matki, sierociniec i rodziny zastępcze, ubóstwo, modelingowe i filmowe chałtury, seksizm i brak szacunku, zaburzenia psychiczne, przemoc seksualna, poronienia, uzależnienia od używek, toksyczne związki i rozwody, śledzenie przez paparazzi i fanów...
Filmowa Marilyn jest więc bita, gwałcona, molestowana seksualnie, oszukiwana i ignorowana. Płacze, cierpi, krzyczy, boi się. Film jej nie oszczędza. Oglądamy większość traumatycznych scen z jej życia, a ich nagromadzenie sprawia, że seans "Blondynki" jest niesamowicie trudny i bolesny. Ba, momentami chce się wręcz wyłączyć film. Dlaczego? Bo "Blondynka" fetyszyzuje przemoc i ból, których doświadczała aktorka.
Film Netfliksa zdaje się sugerować, że Norma Jeane składała się jedynie z tragedii i traum, była ich wytworem. Mimo że żadna ofiara nie jest jedynie ofiarą, to w "Blondynce" Marilyn nie jest niczym więcej. Przydarzają jej się złe rzeczy i źli ludzie, którzy nieustannie czegoś od niej chcą i ją wykorzystują, a aktorka nie ma nad nimi kontroli. Sunie na ślepo przez życie, pragnąc prawdy i miłości, ale te cały czas jej się wymykają. Jest uwięziona w wieży niczym Roszpunka, ale nikt jej nie ratuje, także ona sama.
Andrew Dominika interesuje nie tylko cierpienie Normy Jeane, ale również cielesność oraz seksualność i Normy Jeane, i Marilyn.
"Blondynka" krytycznie punktuje, jak seksualizowana była gwiazda, ale jednocześnie sama to robi. Monroe jest przedstawiona przez pryzmat męskiego spojrzenia, jest postacią napisaną przez mężczyznę. Kamera skupia się na jej ciele: piersiach, pośladkach, brzuchu. Oglądamy Marilyn podczas aktów seksualnych, w których zwykle jest stroną bierną i zaspokajającą, a Ana de Armas często pojawia się na ekranie topless, mimo że w większości przypadków nie ma to żadnego znaczenia dla fabuły.
Tym samym Norma Jeane Mortenson została sprowadzona do roli seksualnego obiektu i seksbomby, mimo że film sam zdaje się to przecież krytykować. Andrew Dominik zupełnie pomija samą Monroe: jej umysł i duszę.
Nie doświadczamy na ekranie jej inteligencji, talentu, ciętego języka, wiedzy, pasji, ambicji, geniuszu, a więc tego wszystkiego, co składa się na fascynujący obraz Marilyn Monroe. Tym samym "Blondynka" robi tej niezwykłej postaci zwykłą krzywdę, bo ponownie wsadza ją w ramy, z których tak usilnie chciała się wyrwać. Reżysera bardziej interesuje jej tyłek, niż fakt, że była jedną z najzdolniejszych i najbardziej nieoczywistych aktorek, jakie powiło Hollywood.
Ana de Armas i jej rola życia
Tyle jeśli chodzi o treść. A forma? Tutaj również dzieje się dużo, co ma kluczowe znaczenie dla fabuły: wspomniane już zatarcie między prawdą a fikcją.
Wizualnie "Blondynka" momentami zapiera dech w piersiach, jak początkowa, na poły surrealistyczna, na poły baśniowa, sekwencja "ucieczki" Normy Jeane i matki z ich domu, gdy Los Angeles trawi pożar. Przez cały film Andrew Dominik eksperymentuje nie tylko z barwami (niektóre sceny są czarno-białe, inne są w kolorze, co koresponduje z emocjami Normy Jeane), dźwiękiem czy ujęciami kamery, ale również proporcjami i formatem obrazu.
Z eksperymentami mieliśmy również do czynienia w "Elvisie" Baza Lurhmana, jednak Andrew Dominik, rodak swojego kolegi po fachu, od scenicznego baroku woli prostotę i umowność. I jemu też zdarzają się również wizualne szaleństwa, jak łóżko z baraszkującym trójkątem, które przeistacza się w wodospad. Nie mówiąc już o słynnych, ikonicznych zdjęciach Monroe, które reżyser rekonstruuje czy fragmentach filmów, w które cyfrowo wklejona jest de Armas.
Wizualnie i realizacyjnie film jest faktycznie piękny, chociaż po chwili (podobnie jak w "Elvisie") mamy przerost formy nad treścią. Niektóre zabiegi wydają się również i niepotrzebne, i komiczne, jak biegnący po schodach do sypialni Monroe Bobby Cannavale, którego powykręconą ze wściekłości twarz oglądamy z bliska dzięki kamerze GoPro. Mimo że miało to spotęgować strach i napięcie, to efekt jest raczej zabawny. Podobnie dziwaczne są... rozmowy Marilyn ze spersonifikowanym płodem.
Sercem i duszą tego nieudanego filmu jest jednak oczywiście Ana de Armas, która lśni na tle doborowej obsady. Aktorka robi wszystko, by nie zaszufladkować Marilyn, tak jakby po przeczytaniu scenariusza miała podobne wątpliwości co do jej portretu. Kubańska gwiazda (która jest w filmie niewiarygodnie wręcz podobna fizycznie do Monroe) gra twarzą, ciałem i głosem, które aż drgają od emocji. Tymi de Armas sprawnie żongluje, nie wchodząc w parodię czy tandetę.
Jednak pytanie brzmi, czy de Armas nie dostała do uniesienia za dużo. Na swoich barkach niosła bagaż traum Monroe, jej seksualizację, żal, rozpacz, problemy psychiczne. Momentami ma się wrażenie, że de Armas nie wytrzyma, rozpadnie się, wyjdzie z roli, ale nic takiego nie ma miejsca. To kreacja, która ratuje ten film i dzięki której widz dotrwa do końca mimo krępującego, bolesnego i irytującego (oraz znacznie za długiego) seansu. I kreacja, która zasługuje na przynajmniej nominację do Oscara.
Można cieszyć się jednak z jednego: tego, że Norma Jeane Mortenson nigdy nie musiała obejrzeć "Blondynki" i innych filmów, które wciąż wykorzystują ją i wyzyskują. Zamiast tytułu Netflixa lepiej obejrzeć filmy z Monroe: "Mężczyźni wolą blondynki", "Pół żartem, pół serio" czy "Skłóconych z życiem".
Może kiedyś doczekamy się prawdziwej biografii, w której Marilyn Monroe zostanie przedstawiona jako człowiek z krwi i kości, ale to nie jest ten dzień.