No, przyznawać się, ile razy widzieliście DS 9 na ulicy? Sedan ekskluzywnej francuskiej marki wydzielonej z Citroena jest ekstremalnie rzadki. DS 9, który testowałem, był… pierwszym takim autem, jakie kiedykolwiek widziałem. Jest tak rzadki. I to smutna wiadomość, bo DS 9 jest autem po prostu przepięknym. Ale też francuskim, co oznacza solidną dawkę dziwactw. Nie jest też autem doskonałym. Ale po kolei.
Reklama.
Reklama.
DS 9 to w encyklopedycznym skrócie prestiżowa limuzyna francuskiego producenta. DS, jak pewnie część z was wie, to marka wydzielona z Citroena i jednocześnie nawiązanie do legendarnego, powojennego Citroena DS, który zaledwie dekadę po zakończeniu koszmaru drugiej wojny światowej zaszokował niemiecką konkurencję swoim wyglądem oraz rozwiązaniami technicznymi.
Dziś oczywiście jest trochę inaczej – DS jako marka nie tyle rozpycha się na rynku, co w ogóle próbuje na nim zaistnieć. Dość powiedzieć, że marka po ewidentnym falstarcie, kiedy samochody DS były poupychane między Citroenami w salonach tego producenta z zupełnie innego fragmentu rynku, dopiero zaczęła budować swoją autorską sieć dealerską.
To działa, jak twierdzi polski importer. Ale to nawet logiczne – klient na DS jest jednak inny niż na Citroena czy Peugeota. W związku z tym potrzebny jest inny handlowiec i inne podejście do zainteresowanego. No i dzięki temu rzeczony klient może nie zauważy, jak wiele elementów w środku pochodzi prosto ze wspomnianego Citroena czy Peugeota… ale o tym później.
A DS 9 – jako samochód – musi przekonać do siebie klientów przyzwyczajonych do limuzyn niemieckich marek. Czy są na to szanse? To skomplikowane.
To piękne, rzadkie auto
Trudno sobie to wyobrazić z perspektywy końcówki 2022 roku, ale DS 9 premierę miał w… 2020 roku. Twórcy auta nie mieli jednak – i to mówiąc bardzo eufemistycznie – szczęścia. Otóż samochód miał być (i jest) i produkowany w Chinach, a chwilę po premierze wybuchła z pełną mocą pandemia.
DS 9 nie zdążył się więc na dobrą sprawę nawet pojawić, a już zniknął. Teraz świat wrócił jednak do względnej normy, ale jednym z efektów minionej zawieruchy jest sam fakt, że auto, które widzicie na zdjęciach, to też pierwszy DS 9, którego w ogóle widziałem w ruchu ulicznym.
Do tej pory redakcja naTemat miała styczność z tym modelem tylko na statycznej prezentacji w Warszawie w kwietniu 2021 roku. Wszystko to układa się więc dość marnie.
Czytaj także:
W każdym razie DS 9 to klasyczna, trójbryłowa limuzyna na pograniczu segmentów D i E. Ten podział jest jednak dość sztuczny, bo samochód nie odstaje wymiarami choćby od Audi A6, które jest przecież rasowym przedstawicielem segmentu E.
Co się rzuca w oczy? No cóż, to po prostu piękne auto. Nie przeszkadza mi nawet wzór przednich reflektorów – taki sam jak w dostępnym od kilku lat DS 7. Te dalej są piękne, obkręcające się niczym kryształy światła grają całą gamą jasnych barw. No i DS 7 to może i częściej spotykane auto, ale też nie miało mi się kiedy opatrzeć.
DS 9 jest więc zdecydowanie autem, które chcesz widzieć w tylnym lusterku podczas jazdy. Jest tak ładne. Całą bryłę dekorują piękne nawiązania do przeszłości – jak szabla na masce czy światła w tylnych słupkach.
Aż trudno się zorientować, że całość powstała po prostu na… rozciągniętej płycie podłogowej od Peugeota 508. To pochodzenie widać jednak w środku. Choć DS 9 wygląda w środku właściwie jak DS 7, to ciągle bardzo świeży projekt. Piękne materiały, zamsze, skóry (w zależności od wersji) robią piorunujące wrażenie.
Niemal pionowo ścięta deska rozdzielcza wygląda niezwykle efektownie, ale w środku jednak trudno nie zauważyć, że DS 9 to już kilkuletni projekt. Rozdzielczość wirtualnego kokpitu nie powala, a grafiki ekranu multimedialnego też nie są zbyt ciekawe. System działa też powolnie.
Wisienką na torcie jest dźwignia od zmiany biegów. Jest wyjęta prosto z Peugeota i wytłoczone na skórze logo DS tego nie zmienia. Tak jak zresztą… kamera cofania. Jej jakość jest po prostu skandaliczna. Przysięgam, że taka sama, jak w Peugeotach pięć lat temu. To zresztą pewnie ta sama kamera. Pewnie zalegała w magazynach koncernu, a księgowi mieli dużo do powiedzenia przy projekcie tego auta.
Nie brakuje też dziwactw. Przy bocznych drzwiach NIE MA manipulatora do obsługi lusterek. Trzeba go szukać po lewej stronie za kierownicą. Okej, to nie jest coś, czego używa się często, ale jest to po prostu dziwne.
W DS oczywiście – tak jak we wszystkich pokrewnych francuskich markach – wypchnięto do obsługi z poziomu ekranu multimedialnego absolutnie wszystko, co tylko się dało. Tak więc obsługa klimatyzacji to ergonomiczna katorga. Ale tak, bez tych pokręteł jest oczywiście ładniej,
Aha – zegarek B.R.M, francuskiej ekskluzywnej manufaktury, której produkty są poza budżetem przeciętnego Kowalskiego, oczywiście też tu jest.
A jak to jeździ?
No cóż, szybko. Generalnie w gamie DS 9 jest tylko jeden silnik i to o nieprzystającej do segmentu premium pojemności 1,6 litra. Oczywiście cylindry są cztery. Natomiast trzeba zauważyć inną rzecz – że w gamie dostępne są tylko hybrydy o różnej mocy, a samochód, który widzicie na zdjęciach, to najmocniejsza, 360-konna wersja.
I trzeba przyznać, że DS 9 z napędem na obie osie, z taką mocą i w wersji Performance Line+ naprawdę pokazuje pazur. Przyspieszenie do setki zajmuje niewiele ponad pięć sekund, a prędkość maksymalna to 250 km/h. Na te 360 koni mechanicznych pracuje zresztą jeden silnik spalinowy oraz aż dwie jednostki elektryczne, które realizują napęd 4x4. W efekcie moment obrotowy pozwala na bardzo sprawne manewry tym autem na przykład w trasie.
Sam akumulator ma jednak tylko 11,9 kWh. Realnie można przejechać na samym prądzie około 20-30 kilometrów. Spalanie przy pustej baterii wypada standardowo – na autostradzie będzie to około 10 litrów. A w mieście? Po to macie baterię, żeby jej używać.
W standardzie w tej wersji jest również DS Active Scan Suspension. Coś podobnego można było znaleźć przed laty w Mercedesie klasy S, teraz takie rozwiązanie zeszło bardziej pod strzechy. DS 9 dzięki zestawowi czujników i kamer monitoruje stan nawierzchni przed autem i przygotowuje oddzielnie każdy z amortyzatorów np. na dziury w jezdni.
Dzięki takiemu rozwiązaniu DS 9 zaskakuje komfortem. Nawet mimo tych 20-calowych obręczy kół. Oczywiście na pokładzie jest każdy możliwy system i asystent bezpieczeństwa. Kamera termowizyjna do nocnej jazdy też jest. To bajer znany nie tylko z tego auta (pisałem o nim przy DS 7), ale wciąż robiący wrażenie.
Czytaj także:
Aha – silnik 1.6 oczywiście nie daje żadnych wrażeń akustycznych. I to akurat problem, bo opcjonalny system nagłośnienia marki Focal gra po prostu… kiepsko.
Cena…
… nie jest niska. Ale nie jest też zła. Według konfiguratora na polskiej stronie marki DS 9 w wersji RIVOLI+ startuje od 265 400 zł.
To sporo, ale samochód jest już bardzo dobrze wyposażony i za podobne pieniądze w niemieckiej konkurencji dostaniemy znacznie mniej. Tam próg wejścia jest znacznie niższy, ale też po doposażeniu w konfiguratorze cena rośnie w zaskakującym tempie.
A poza tym… nie ma co się do tego cennika co przywiązywać. Dlaczego DS 9 jest tak mało na ulicy? Po części to jednak mało znana marka, a po części tych aut po prostu… fizycznie nie ma.
DS 9 jest produkowany w Chinach. Chiny kochają sedany, dalej kojarzą się tam prestiżowo, a cały kraj nie przesiada się w amoku na SUV-y. Wydaje się więc, że to rozsądna decyzja (chociaż z tego powodu Emmanuel Macron nie chce jeździć tym autem) – w praktyce, jak przyznał mi przy okazji prezentacji DS 7 po liftingu sam dyrektor marki w Polsce, Chińczycy nie są odpowiedzialnym partnerem w produkcji i ma ona finalnie ma wrócić do Europy.
Póki co samochody trafiają jednak do nas rzadko i często nie takie, jakie miały przyjść. Co samo w sobie nie brzmi specjalnie atrakcyjnie, nieprawdaż? Ale z drugiej strony wszystko na stocku po prostu schodzi. Jeśli więc interesuje was DS 9, to sugeruję popytać, co dealerzy mają na stanie. Jest ich w Polsce już kilku, możliwa jest zresztą sprzedaż internetowa.