Pierwszy sezon "Pierścieni Władzy" był prawdziwą sinusoidą. Najpierw zachwycił rozmachem, potem lekko wynudził rozciągniętymi wątkami, by na koniec większość ich zgromadzić i w emocjonującym finale spętać. Potraktowałem pierwsze odcinki serialu Amazona jak przydługi prolog i prequel filmowej trylogii "Władca Pierścieni" i jestem zadowolony. W międzyczasie miałem momenty zwątpienia, ale teraz czekam na drugi sezon jak Sauron na zagarnięcie Śródziemia.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Pierwszy sezon "Pierścieni Władzy" za nami. To była bardzo wyboista podróż przez 9 odcinków.
Serial od samego początku wzbudzał ogromne kontrowersje i skowyt fanów twórczości Tolkiena. Wiele zarzutów to czczy hejt, ale sporo w nich też niestety prawdy.
Co wyszło, a co nie wyszło w serialu Amazon Prime Video? Na plus możemy zaliczyć na pewno klimat high fantasy, widowiskowość i to, że ktoś w ogóle się podjął tego tematu. Ma też jednak sporo minusów.
Żyjemy w naprawdę złotym okresie seriali fantasy. Skończył się pierwszy sezon "Pierścieni Władzy", do brzegu dobija "Ród smoka" HBO, a na horyzoncie już widać "Willow" na Disney+, a także prequel netfliksowego "Wiedźmina", czyli "Rodowód krwi". Staram się na to wszystko patrzeć z dziecięcą fascynacją, do czego was wszystkich gorąco zachęcam.
Niestety internauci potrafią obrzydzić wszystko i sprawić, że powątpiewamy w nasze poczucie estetyki i gust. Dlatego najpierw zacznę od tego, co najbardziej podobało mi się w "Pierścieniach Władzy", bo złych opinii o tym serialu pewnie już się naczytaliście. Nie patrzę też na tę produkcję Amazona bezkrytycznie, ale ślepy hejt jest gorszy niż przymknięcie oka na niektóre wtopy i oddanie się czystej rozrywce.
Co wyszło w pierwszym sezonie "Pierścieni Władzy"?
Klimat high fantasy i muzyka
Nie muszę zachwalać strony wizualnej, bo serial kosztował tyle, że nawet zawstydziłby smoka Smauga. Pieniądze nie poszły na marne i ekranowy świat wygląda tak, jak powinno wyglądać klasyczne, baśniowe fantasy. Wszystko jest tu "bardziej" - trawa jest bardziej zielona, stroje jak z "Vogue: Śródziemie", a krajobrazy piękniejsze niż domyśla tapeta Windows XP.
A tak bardziej poważnie: oczy przekazywały mi do mózgu tak przyjemne bodźce, że poczułem się jak ponad 20 lat temu, gdy wracałem z kina po "Drużynie Pierścienia" i patrzyłem rozmarzonym wzrokiem w dal, przyklejony głową do szyby jak Joaquin Phoenix w zakończeniu "Jokera". Na coś takiego czekałem od dawna, bo zarówno "Gra o tron", jak i "Wiedźmin", to jednak mroczniejsze i bardziej realistyczne fantasy.
Owszem, były sceny i miejsca, w których serial wyglądał "tylko" jak produkcja telewizyjna. Numenor i Lindon mogłyby być bardziej spektakularne, elfowie bardziej elficcy, a bitwa w Osirith to nie jednak nie bitwa o Helmowy Jar. Jednak pejzaże Śródziemia, widowiskowe pojedynki, piękni orkowie, wnętrza Khazad-dum, wybuch Orodruiny czy wszelkie mityczne retrospekcje to w jakimś sensie równoważyły.
Na odpowiedni klimat na pewno przełożył się też soundtrack - może i muzyka nie jest tak genialna jak we "Władcy Pierścieni", w którym praktycznie każda kompozycja pozostanie z nami do krańca czasów. Jest jednak kilka motywów, które w podobny sposób chwytają za serce. Szczególnie z intra autorstwa niezastąpionego Howarda Shore'a oraz utwór "Galadriel". Podobała mi się też muzyczka towarzysząca Harfootom, bo wyróżnia się na tle pozostałych, symfonicznych melodii.
Niektóre wątki i spójność z "Władcą Pierścieni" Petera Jacksona.
Nie będę oryginalny jeśli napiszę, że najciekawszy i najbardziej klimatyczny wątek to ten pomiędzy Elrondem i krasnoludami. Kiedy widziałem pierwsze fotosy z serialu byłem nastawiony raczej sceptycznie - wychowany na kanonicznym fantasy inaczej sobie wyobrażałem te rasy (nie chodzi o sam kolor skóry, ale ogólnie urodę) i słabo się to też zgrywało z filmami Petera Jacksona.
Jednak im dalej w las, tym bardziej się do nich przekonywałem i nawet zwyczajne przekomarzanie się Elronda i Durina dawały mi tonę radochy i mógłbym oglądać ich perypetie w oddzielnym serialu. Za to żona Durina, czarnoskóra Disa, okazała się jedną z najfajniejszych postaci w całym serialu, choć wylało się na nią morze rasistowskich pomyj.
Wobec ciemnego Arondira też było mnóstwo głosów sprzeciwu. Tymczasem Ismael Cordova z jednej strony wykreował archetypowego, chłodnego w relacjach elfa, a z drugiej maszynkę do zabijania, która mogłaby iść na sparing z Legolasem. Czy tak sobie wyobrażał to wszystko Tolkien? Pewnie nie, ale otwarcie krytykował rasizm, więc nikt nie może się nazywać jego fanem, jeśli przeszkadza mu kolor skóry.
Serial skradł (w moim odczuciu) przekabacony przez Morgotha elf Adar. Nie tylko pod względem doskonałej charakteryzacji i ogólnej fizjonomii, ale i tajemniczości, tragizmowi czy niejednoznaczności. Wprowadzenie go, a także przedstawienie jego historii, ładnie wytłumaczyło też to, skąd wzięli się orkowie. Do tej pory była to jedna z największych zagadek Śródziemia, ale w końcu poznaliśmy ich "ojca".
"Pierścienie Władzy" trzeba traktować wyłącznie jako prequel filmowego "Hobbita" i "Władcy Pierścieni". Wtedy łatwiej nam będzie przełknąć wszelkie odstępstwa, modyfikacje i dodane rzeczy. Dostrzeżemy za to, jak żagle okrętów Numenoru komponują się z hełmami Gondoru, dowiemy się, dlaczego Gandalf tak bardzo upodobał sobie hobbitów, a także zrozumiemy, jakie wydarzenie sprawiły, że Galadriela stała się tak mądrą i dostojną królową. I co robił w Morii Balrog.
Co nie wyszło w pierwszym sezonie "Pierścieni Władzy"?
Tempo i zbytnia teatralność.
Ten zarzut niestety podzielam z wszelkimi krytykantami, ale nie w pełni. Ekspozycja, przedstawienie świata, historii, bohaterów, powinna trwać góra dwa godzinne odcinki. Tyle tylko, że przez większość sezonu wątki wprowadzające były nadmiernie rozwleczone i gdy w końcu coś zaczynało się dziać, po chwili znów akcja siadała. Najbardziej to tyczy się wątku Harfootów - spokojnie można byłoby im poświęcić mniej czasu i nic byśmy nie stracili. Nie było tam tyle treści, by rozwlekać go aż do samiutkiego finału.
Z drugiej strony myślę sobie, że współczesna popkultura, memy i TikToki sprawiły, że łakniemy szybkich i intensywnych bodźców. Jeśli coś się toczy ślamazarniej, to nudzimy się po paru sekundach. W przypadku "Pierścieni Władzy" jednak chodzi o coś innego – można było pokazać tyle różnych wydarzeń na przestrzeni stuleci, ale większość pierwszego sezonu to teatralne rozmowy z pompatycznymi dialogami. Niektóre wręcz były o niczym i nie pchały akcji do przodu.
Z jeszcze innej strony przypominam sobie "Silmarilion", który przecież nie miał jako takiej fabuły. Był w zasadzie zbiorem opowieści, kroniką, która zbierała w jedną całość bogaty świat zrodzony w głowie mistrza Tolkiena. A książkowy "Władca Pierścieni"? Dopiero po jakichś stu stronach hobbici w ogóle ruszają się z Shire. Dlatego liczne wątki i wolne tempo snucia fabuły w serialu paradoksalnie oddają w pewien sposób ducha pierwowzoru. Najzwyczajniej odzwyczailiśmy się od spokojniejszego sposobu prowadzenia narracji.
Niektóre wątki i adaptacja uniwersum Tolkiena.
Nie jestem jednak w stanie obronić wątku Galadrieli. Na początku jeszcze byłem w stanie tłumaczyć jej zawziętość i arogancję stosunkowo młodym wiekiem i traumatycznymi przeżyciami. Nawet to płynięcie wpław przez ocean jestem w stanie zaakceptować - elfowie mieli nadludzką siłę i kondycję. Niestety całą jej postać oparto na tym, by się wściekała i obrażała w każdej możliwej scenie. W finale trochę to nadrobiono, ale przez większość czasu aktorka Morfydd Clark miała tylko jedną minę, bo na tyle pozwalał jej scenariusz.
Przysypiałem na momentach, gdy akcja przenosiła się do Numenoru, nie wybaczę też rozbełtania i niedomknięcia mnóstwa wątków - wspomnianego Arondira, Bronwyn, kransoludów i Balroga czy Isildura. Wiem, że będą kontynuowane w drugim sezonie, ale po pierwsze: wypadałoby choć na chwilę do niech wrócić, a po drugie: przecież dojdą też kolejne i znów wszystko się rozlezie lub trzeba będzie je brutalnie skracać. Jak z tą "teleportacją" płynących statkami wojsk do Ostirith.
"Pierścienie Władzy" nie są ekranizacją "Sillmarilionu", bo Amazon nie dostał do niego praw. Tolkieniści praktycznie na każdym kroku widzą więc nieścisłości w mitologii, wątki od czapy i "fikcyjnych" bohaterów. I rozumiem, że można się na to wściekać, bo faktycznie twórcy popuścili mocno wodze fantazji.
Mieli do tego prawo, bo to ich serial i wizja inspirowana Tolkienem. Już dawno temu przestałem się przejmować takimi rzeczami (nauczył mnie tego "Wiedźmin" Netfliksa): chcę prawdziwego Tolkiena, to czytam Tolkiena. Chcę czegoś jak trylogia Jacksona, to odpalam trylogię Jacksona. Nie mogę jednak zabronić komuś ruszania tego uniwersum, a wręcz cieszę się, że ono ciągle żyje w popkulturze i jest odkrywane na przeróżne sposoby.
Podsumowanie: serialowy prequel "Władcy Pierścieni" nie jest katastrofą, ale do ideału mu daleko.
Jeszcze nigdy nie mieliśmy do czynienia z tak efektownym serialem zakrojonym na tak szeroką skalę - jest epicki dosłownie i w tym znaczeniu, którego nienawidzą poloniści. Przy "Pierścieniach Władzy" blednie większość kinowych blockbusterów. Showrunnerzy J. D. Payne i Patrick McKay podjęli się szalenie ambitnego, po prostu szalonego zadania, przeniesienia na ekran stuleci poprzedzających opus magnum Tolkiena.
Jako serial-ekranizacja wypada kiepsko, ale głównie dlatego, że pokazuje głównie wydarzenia, o których były wzmianki, w zasadzie nie były dokładnie przedstawione w książkach. Jako serial-fantasy wypada świetnie, jest klimat, rozmach, muzyka, elfowie, walka z wielkim złem, czego chcieć więcej? Jako serial-serial wypada średnio, bo łapie za dużo srok za ogon, gubi tempo, ma często kanciaste dialogi i za dużo irytujących bohaterów.
Liczę na to, że twórcy czytają konstruktywną krytykę widzów, a także potrafią się uczyć na błędach i nie powtórzą ich w drugim sezonie. Finał pierwszego, w którym sprytnie i przekonująco rozwiązano dwie największe intrygi (co prawda można się było domyślić tych zwrotów akcji, ale i tak dostarczyły adrenaliny), chyba zadowoli nawet największych malkontentów. Szkoda tylko, że trzeba było tyle czekać na zawiązanie fabuły. Tak to jednak jest z prologami.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.