Witajcie z powrotem w Śródziemiu. Jego barwy są teraz żywsze, a czające się w ciemnych zakamarkach zło przebieglejsze i bardziej skłonne do brutalności. Serialowi "Pierścienie Władzy" bliżej do trylogii "Władcy Pierścieni" Petera Jacksona niż do jego baśniowego "Hobbita" i tak jak w poprzednich adaptacjach prozy J.R.R. Tolkiena tutaj również znajdziemy zmiany w mniejszym lub większym stopniu gryzące się z twórczością autora. Nie są one jednak na tyle duże i znaczące, by nazywać je od razu "pluciem na grób pisarza". To fanfik, ale znośny.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" to serial Amazon Prime oparty na twórczości J.R.R. Tolkiena, który od pierwszych zapowiedzi był hejtowany przez Tolkienistów.
Adaptacja prozy brytyjskiego pisarza jest zaskakująco dobra i nie zasługuje na to, by wylewać na nią wiadro pomyj. Drobne zmiany, które zostały wprowadzone do fabuły, są uzasadnione i koniec końców ładnie łączą się z historią ukazaną na ekranie.
Fani trylogii "Władcy Pierścieni" Petera Jacksona będą mile zaskoczeni (obie produkcje są do siebie podobne), zaś zatwardzali miłośnicy Tolkiena mogą nie przebrnąć przez pierwszy odcinek.
Główną rolę w serialu odgrywa Galadriela grana przez walijską aktorkę Morfydd Clark. Postać elfki czuje, że Śródziemiu znów zagraża Sauron.
"Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" [RECENZJA BEZ SPOILERÓW]
Zacznijmy od tego, że J.R.R. Tolkien zdawał się nie pałać miłością do filmów, a z listów jego autorstwa możemy dowiedzieć się, iż nie uznawał kinematografii jako medium potężniejszego od literatury. Tym samym dostrzegał pewne ograniczenia, jakie wiążą się z tym formatem, i faktycznie zależało mu na dbałości o szczegóły.
Jeśli jakaś produkcja miała otrzymać jego błogosławieństwo, to musiała być wiernym odwzorowaniem oryginału i wykazać się pełnym zrozumieniem dla opowiedzianej w nim historii.
W latach 50. ubiegłego wieku powieściopisarz i zapalony lingwista skrytykował od góry do dołu scenariusz filmu Mortona Zimmermana, w którym elfy z Lothlórien wyglądały jak Dzwoneczek z "Piotrusia Pana", a Orły zbyt często służyły Drużynie Pierścienia jako transport z punktu A do punktu B na mapie Śródziemia. W liście o numerze 210 Tolkien uczynił dogłębną wręcz analizę podstawionego mu pod nos konspektu rzucając w kierunku autora oskarżenia o to, że nie czytał jego książek.
Oczywiście wizja autora względem czy to ekranizacji czy adaptacji powinna być pewnym punktem wyjścia dla tych osób, które chcą podjąć się próby interpretacji jego twórczości. Warto jednak pamiętać, że Tolkien był perfekcjonistą i kiedy "Władca Pierścieni" ukazała się w szwedzkim przekładzie, gdzie m.in. Rivendell przedstawiono jako "Wodną dolinę", nazwał tłumacza "zarozumialcem".
Tolkiena jawił się jako postać lubiąca wdawać się w szermierkę słowną z każdym, kto "krzywdził" jego dzieło. Jedni powiedzą, że był człowiekiem nad wyraz krytycznym, a w moim mniemaniu cenił sobie po prostu detale i gdzie tylko mógł, tam rozwiewał wątpliwości dotyczące własnej twórczości.
Możemy zatem tylko domyślać się, jakie J.R.R. Tolkien przyjąłby stanowisko wobec trylogii Petera Jacksona. Ba, nawet syn pisarza, Christopher Tolkien, określił "Władcę Pierścieni" z 2001-2003 roku mianem "komercjalizacji redukującej estetyczny i filozoficzny wpływ dzieła do zera".
Biorąc pod uwagę podejście autora i jego syna do dotychczasowych adaptacji, serial "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" będzie nie do przełknięcia dla tolkienowskich purystów, za to dla fanów, którzy są świadomi tego, jak bezwzględnymi zasadami kieruje się mainstreamowa branża filmowa i telewizyjna, produkcja Amazona będzie miłym powrotem do Śródziemia, wypełnieniem pustki po ekranowej przygodzie Bilba i Frodo Bagginsa.
Jeżeli zgodzimy się z teorią Rolanda Barthesa mówiącą o symbolicznej "śmierci autora" (usuwającej z dyskursu interpretacyjnego autora jako źródło wiedzy na temat właściwego odczytywania dzieła), wówczas ocena "Pierścieni Władzy" będzie zależna od naszej indywidualnej wizji uniwersum Tolkiena i od tego, jak wysoki mamy próg bólu względem wszelkich zmian wprowadzonych na ekranie.
Sama jestem fanką Tolkiena i serialowa kreacja zrobiła na mnie dobre wrażenie, chociaż daleko jej do ideału. "Pierścienie Władzy" spodobają się tym widzom, którzy nie zaprzątają sobie głowy encyklopedycznymi drobnostkami, traktują adaptacje (lub fanfik) jako formę, która bądź co bądź musi być przystępna dla laika, i są gotowi na niespodzianki (zarówno te złe, jak i dobre).
Zatwardziali Tolkieniści (ponadto odrzucający jacksonowską wizję) powinni darować sobie ten seans, jeżeli z góry są nastawieni na najgorsze. Przyjmując ich punkt widzenia mogę stwierdzić, że już w pierwszych minutach pilotażowego odcinka znajdą powód do wyłączenia telewizora.
"Poprawki" w scenariuszu są jednak na tyle sensowne, że nie podważają fundamentów, na których zbudowano całe uniwersum. To w zasadzie chronologiczne zmiany w pośredni sposób napędzające fabułę (np. u Tolkiena coś wydarzyło się w Trzeciej Erze, a w serialu w Drugiej Erze). Swój udział przy produkcji miało Tolkien Estate i widać, że część zmian była konsultowana z ekspertami.
"Pierścienie Władzy" są zaskakująco dobre
Ci, którzy wychowali się na pierwszej trylogii Petera Jacksona, zapewne poczują się jak u siebie w domu. "Pierścienie Władzy" biorą z filmów sprzed ponad dwóch dekad to, co najlepsze. Już sam początek pierwszego odcinka przypomina pod kątem montażu, scenografii, muzyki oraz prowadzenia narracji prolog do "Drużyny Pierścienia", w którym wybrzmiewają słowa: "Trzy Pierścienie dla królów elfów pod otwartym niebem, siedem dla władców krasnoludów (…)".
Podobnie jak u Jacksona serial rozpoczyna się od głosu Galadrieli (w trylogii cytuje ona Wiersz o Pierścieniu). Blondwłosa elfka z plemienia Ñoldorów rysuje się widzom jako jedna z głównych bohaterek adaptacji, która – co może też być zapowiedzią uwzględnienia w historii jej daru jasnowidzenia – ma przeczucie, że w Śródziemiu coś się święci.
Jak wiemy ze zwiastunów i materiałów prasowych, fabuła "Pierścieni Władzy" rozgrywa się w Drugiej Erze, czyli po pokonaniu Morgotha. Krainę, która od lat nie widziała wojny, zaczyna spowijać cień zwiastujący rychły powrót jednego z najwierniejszych sług upadłego Valara, czyli Saurona, który w ukryciu przygotowuje armię zdolną podporządkować sobie całe Śródziemie.
Serial nakreśla więc genezę postaci Galadrieli dając jej osobiste pobudki do przeciwstawienia się złu. Następczyni Cate Blanchett, walijska aktorka Morfydd Clark, swoją kreacją zdołała uchwycić zarówno eteryczną stronę przyszłej pani z Lórien, jak i jej waleczne "ja". I nie ma w tym raczej żadnej poprawności politycznej.
Twórcy serialu zdołali przemycić z "Silmarilliona", do którego co prawda nie mają praw, motyw złotowłosej jako kobiety władającej mieczem. W książce skupiającej się na Silmarillach Galadriela została przedstawiona jako jedna z dowódczyń buntu Ñoldorów przeciwko Valarom (ludzie uważali ich za bogów). W produkcji Amazona nie pada wzmianka o jej przeszłości w Valinorze (królestwie Valarów), ale jej chęć do wojaczki, tak czy siak, znajduje w fabule twarde uzasadnienie.
Losy Galadrieli przeplatane są wątkami innych bohaterów z różnych zakątków Śródziemia, którzy też spostrzegają, że krainę toczy znajoma "choroba". Zakochany w ludzkiej kobiecie leśny elf Arondir i nieposłuszna Harfootka Nori (przypominająca zachowaniem Pippina) zostają wplątani w serię wydarzeń, które najpewniej odmienią dotychczasowe losy świata.
Zanim ktoś zacznie jojczyć, że te postaci nie zrodziły się spod pióra Tolkiena, zaznaczę, że scenarzyści zrobili wyjątkowo dobrą robotę wprowadzając do historii bohaterów, którzy w żadnym stopniu nie są powiązanych ze śródziemnymi możnowładcami. Ot, ichniejsi Kowalscy, dzięki którym lepiej zrozumiemy bolączki życia szarych obywateli Ardy.
Śródziemie jak z trylogii "Władcy Pierścieni"
Nieskazitelna architektura elfickiego Eregionu i przytłaczające swą wielkością krasnoludzkie królestwo Khazad-dûm kontrastują z zapyziałymi chatami ludzi i schowaną gdzieś w buszu wioską przodków małych hobbitów.
W pierwszych dwóch odcinkach "Pierścieni Władzy" zauważamy, że choć w Śródziemiu panuje względny spokój, w relacjach między ludami krainy istotną rolę odgrywają głęboko zakorzenione uprzedzenia i wzajemna nienawiść.
Jak na razie w adaptacjach widzieliśmy zaledwie namiastkę nieufności, jaką żywią do siebie ludzie i elfy. W serialu Amazona niesnaski przeobrażają się w prawdziwą waśń zdolną doprowadzić do rozlewu krwi. Sceny są brutalniejsze i odważniejsze, ale nie tak skrajne jak w "Rodzie smoka".
Wobec części bohaterów serialu momentalnie poczujemy sympatię – zwłaszcza do głównego trio, czyli upartej Galadrieli, psocącej Nori granej przez Markellę Kavenagh i honorowego Arondira, w którego wcielił się Ismael Cruz Córdova.
Moje nadzieje co do krasnoludów, zwłaszcza księcia Durina IV (Owain Arthur) i kontrowersyjnej księżniczki Disy (Sophia Nomvete), zostały zaspokojone. Oprócz tego, że ukazano ich w tolkienowskim duchu, w serialu znalazło się również miejsce na to, by uczynić z nich druhów i do tańca i do różańca.
Elrond (Robert Aramayo) i wymyślona na potrzeby serialu ludzka zielarka Bronwyn (Nazanin Boniadi) też miewają swoje momenty, aczkolwiek nie wyróżniają się z tłumu. Niechętnie przyznam, że jak na razie tylko jedna postać mnie zirytowała i to do takiego stopnia, że miałam ochotę, by jak najszybciej zginęła. W skrócie: mowa o synu medyczki, Theo (Tyroe Muhafidin). Nastoletni bunt, nastoletnim buntem, ale humorki tego dzieciaka działają mi na nerwy.
Od aktorskiej strony "Pierścienie Władzy" wypadają całkiem przyzwoicie. Problemem okazują się natomiast zbyt rozwleczone sceny i szekspirowskie dialogi prowadzące momentami donikąd. Pierwszy odcinek wywoływał ciarki, zaś drugi nieco przynudzał.
Za największy atut serialu można uznać soundtrack skomponowany przez Beara McCreary i motyw przewodni stworzony przez weterana LOTR-a Howarda Shore’a. W muzyce czuć klimat high fantasy i nostalgię za jacksonowskim Shire.
Efekty specjalne nie są nachalne i ładnie współgrają z zapierającymi dech w piersiach widokami dolin, gór, kniei i zatok. W dwóch odcinkach pojawili się pierwsi orkowie, a ich praktyczne kostiumy robią większe wrażenie od CGI Azoga i goblinów Guillermo del Toro z trylogii "Hobbita". Ponadto świat wydaje się bardziej różnorodny.
Premierowe odcinki "Władcy Pierścieni: Pierścieni Władzy" to udane wprowadzenie do Drugiej Ery i spójne preludium do intryg snutych przez Saurona i jego popleczników. Narracja bywa nierówna, ale koniec końców fabuła zmierza do eskalacji konfliktu między Dziećmi Ilúvatara a Czarnoksiężnikiem. Nie zdziwcie się, jeśli po drodze spotkacie znajome twarze (a przynajmniej ich "warianty").
Czekam na kolejne odcinki i nie skłamię, jeśli napiszę, że zapowiada się naprawdę solidne widowisko. Na wiele zmian względem prozy Tolkiena można przymknąć oko, ponieważ nie wywracają one do góry nogami całego lore.
Złapcie parę oddechów i miejcie z tyłu głowy, że "Pierścienie Władzy" to adaptacja bazująca na trylogii "Władcy Pierścieni", "Hobbicie" i dodatkach do "Powrotu króla". Mając prawa wyłącznie do tych pozycji trzeba było coś wymyślić i dodać. Tragedii nie ma, a rozwiązania przyjęte przez twórców mogą na pierwszy rzut oka wydawać się kontrowersyjne, ale w gruncie rzeczy są bezpieczne.