nt_logo

Koniec propagandy sukcesu. Sam PiS przyznaje, że sytuacja jest zła

Karolina Lewicka

07 listopada 2022, 11:15 · 4 minuty czytania
Oczywiście, nie wprost. Morawiecki to nie Churchill, nie wyjdzie i nie oznajmi społeczeństwu trudnej prawdy, skoro przez lata nawykł do permanentnego kłamstwa. Nadal w TVP będzie można oglądać kraj wzrastający w siłę i ludzi, którym żyje się tylko dostatniej. Nadal słyszeć będziemy premiera z jego zaklęciami o "mocnym i stabilnym systemie finansów publicznych". A jednocześnie między wierszami układa się już inna opowieść, o kursie na zderzenie z górą.


Koniec propagandy sukcesu. Sam PiS przyznaje, że sytuacja jest zła

Karolina Lewicka
07 listopada 2022, 11:15 • 1 minuta czytania
Oczywiście, nie wprost. Morawiecki to nie Churchill, nie wyjdzie i nie oznajmi społeczeństwu trudnej prawdy, skoro przez lata nawykł do permanentnego kłamstwa. Nadal w TVP będzie można oglądać kraj wzrastający w siłę i ludzi, którym żyje się tylko dostatniej. Nadal słyszeć będziemy premiera z jego zaklęciami o "mocnym i stabilnym systemie finansów publicznych". A jednocześnie między wierszami układa się już inna opowieść, o kursie na zderzenie z górą.
Karolina Lewicka Fot. Michał Woźniak/East News

Dlaczego Rada Polityki Pieniężnej nie podniosła na swym październikowym posiedzeniu stóp procentowych? Ano, zapewne dlatego, że wcześniej Nowogrodzka zakomunikowała prezesowi NBP-u, że kolejna podwyżka może przydusić gospodarkę. I dlatego, choć obiektywnie rzecz ujmując, stopy należało podnosić w podskokach, bo to podstawowe narzędzie walki banku centralnego z inflacją, to RPP utrzymała je na dotychczasowym poziomie.


Wcześniej, przez kilkanaście tygodni, PiS zarzekał się, że zbyt wysokie stopy oznaczają gospodarczy kryzys i tym samym wzrost bezrobocia. I że ten rząd do tego nie dopuści. Tak prawił nam Kaczyński jeszcze 4 października: "Robimy wszystko, by walczyć z inflacją, ale nie tą najprostszą metodą, czyli poprzez schładzanie gospodarki; chcemy oszczędzić społeczeństwu wzrostu bezrobocia i spadku dochodów".

A potem nastąpiła bolesna konfrontacja z rzeczywistością i zmiana płyty.

Czytaj także: Fatalne wieści dla partii Kaczyńskiego. Miażdżący sondaż ws. szalejącej inflacji

Oto Bank Gospodarstwa Krajowego nagle odwołał, zaplanowaną na 24 października, sprzedaż obligacji. Premier od razu zaczął nas przekonywać, że "odwoływanie emisji obligacji w sytuacji gdy na rynkach finansowych mamy do czynienia z turbulencjami, jest rzeczą całkowicie normalną". Nikt nie dał tym słowom wiary.

Po prostu jeszcze w piątek przed owym poniedziałkiem rentowność polskich 10-letnich obligacji urosła do ponad 9 proc. Co oznacza, że inwestorzy każą sobie płacić za pożyczone nam pieniądze coraz wyższe odsetki. O ile w ogóle skuszą się na taką transakcję, bo – jak napisali analitycy Banku Pekao – "trwa gorączkowe poszukiwanie poziomu, przy którym pojawią się inwestorzy zainteresowani polskimi papierami".

Inwestorzy po prostu widzą, że NBP nie walczy z inflacją, a rząd dorzuca inflacji paliwa i dlatego się do nas nie garną. To wszystko oznacza w dużym uproszczeniu, że rząd ma poważne trudności z pożyczaniem pieniędzy lub może je pożyczyć tylko na wysoki procent.

A przecież PiS jedzie już głównie na długu. Duża część jego polityk ma być w przyszłym roku finansowana na kredyt. Jakby tego było mało, rośnie koszt obsługi całości długu, jakie zaciągnęło polskie państwo, w 2023 roku będzie to o ponad 40 mld zł więcej niż w tym. Do czego już kiedyś doprowadziła nas taka perspektywa, opowiem za chwilę.

Czytaj także: Senator PiS poległ na pytaniach o inflację. "Epicka rozmowa" jest hitem sieci

Dziwnym trafem po tym wydarzeniu z odwołaną sprzedażą obligacji zaczęły do uważnych słuchaczy tego, co mówią politycy obozu władzy, docierać coraz ciekawsze komunikaty. Raptem szef rządu zaapelował do "niezależnego banku centralnego" o odpowiednią politykę w związku z tym, co się dzieje.

Prawa ręka premiera, czyli szef Polskiego Funduszu Rozwoju Paweł Borys wyraził się precyzyjniej: "RPP jeszcze trochę będzie musiała podnieść stopy procentowe, być może jest przestrzeń do kilku podwyżek". Czyli rząd, widząc, co się dzieje, chce posłać w świat komunikat, że jednak bank centralny na poważnie walczy z inflacją.

Jakby tego było mało, ten sam Paweł Borys oznajmił, że rząd będzie musiał wkrótce rozważyć stopniowe wygaszanie tarcz antyinflacyjnych. Co z kolei oznacza, że rząd, który tarczami wprawdzie ulżył obywatelom, ale jednocześnie wspomógł inflację, postanowił zatroszczyć się o swój wizerunek – gabinetu, który swoją polityką fiskalną nie napędza inflacji.

Naturalnie, premier, jak to on ma w zwyczaju, pytany 2 listopada o tarcze, kręcił niemożebnie, próbując przekonać dziennikarzy, że nawet jeśli rząd wygasi tarcze, to tak, żeby "ta decyzja nie przełożyła się na wzrost inflacji". Jak premier chciałby dokonać tego gospodarczego cudu, nie wyjaśnił.

Niezależny od PiS-u członek RPP Ludwik Kotecki od razu poinformował, że brak tarcz oznacza inflację na poziomie nawet 24 proc. Co oznacza także ograniczanie konsumpcji, a to ograniczenie długofalowo oznacza wyhamowanie inflacji. Bo żeby inflacja spadła, to ludzie muszą kupować mniej. Brutalna, kosztowna społecznie, ale jedyna droga do celu.

Jeszcze jeden Jarosław Kaczyński wciska ludziom kit – w ten weekend karmił tymi bajkami swoich sympatyków w Ełku – że nie będzie terapii szokowej. Gdy tymczasem staje się ona jedyną dostępną opcją, zwłaszcza w sytuacji, w której rząd nie jest w stanie uzyskać pieniędzy z Unii Europejskiej. A nie jest, bo prezes PiS-u znów odgraża się, że nie będzie ustępstw wobec Brukseli, że pieniądze dostaniemy, ale po wyborach (czyli za rok!!!!!), i – tu istne kuriozum – Kaczyński prawi, że "dzisiaj to Orban musi iść na różne, bardzo daleko idące ustępstwa wobec UE, bo PO PROSTU MU SIĘ GOSPODARKA KOMPLETNIE WALI".

Jednocześnie prezes nie zauważa, że nam też się gospodarka wali, i że podobnie jak Budapeszt, potrzebujemy środków z Funduszu Odbudowy jak kania dżdżu. Tym cytatem dopisał Kaczyński kolejny rozdział do dziejów głupoty w Polsce.

Kluczowe pytanie brzmi: którędy podąży PiS? Drogą Morawieckiego, czyli de facto zaciskania pasa, czy drogą Kaczyńskiego, a zatem udawania, że nic się nie dzieje i po nas choćby potop?

Na koniec wrócę do wspomnianej wcześniej kwestii długu.

Niemalże pół wieku temu, w październiku 1973 roku, zaczął się szok naftowy. Państwa arabskie poniosły ceny ropy i tym ruchem wpędziły Zachód w recesję gospodarczą. W krajach, w których ekipa Edwarda Gierka pożyczyła na początku dekady pieniądze na inwestycje, rozszalała się inflacja, stąd banki zaczęły ponosić stopy procentowe.

Tym samym PRL zaczął płacić coraz wyższe odsetki od zaciągniętych np. we Francji kredytów. A w 1976 roku stanął na granicy niewypłacalności, bo tak wysokie były już koszty obsługi długu. Przypomnijmy, że ostatnią ratę spłaciliśmy dekadę temu, w październiku 2012 roku.

Tymczasem w tzw. ustawie okołobudżetowej na rok 2023 znalazł się taki przepis, który pozwala rządowi za przejęcie dowolnych środków z budżetu czy z rezerw celowych na obsługę długu. Tę decyzję będzie mógł podjąć jednoosobowo premier. Np. zablokować wydatki ministerstwa obrony lub innego resortu, by mieć na spłatę wierzycieli, bo w przeciwnym razie – techniczne bankructwo kraju.

Na usta ciśnie się zatem pytanie: jak długo będziemy spłacać długi po PiS-ie? I czy tak samo długo, jak te gierkowskie…