Z dystansem podchodziłem do zwiastunów serialu "Wiedźmin: Rodowód krwi". Lekko niepokoiłem się informacjami o tym, że został okrojony i ogólnie tym, co się dzieje z netfliksowym uniwersum. Nie ufałem też pierwszym recenzjom, bo główny serial z Henry Cavillem, wbrew wszystkiemu, mi tam się podobał. Obejrzałem jednak wszystkie odcinki spin-offu "Wiedźmina" i wszystkie obawy i opinie się niestety potwierdziły.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Wiedźmin: Rodowód krwi" to bardziej spin-off niż prequel głównego serialu. Dzieje się 1200 lat wcześniej, więc siłą rzeczy pokazuje innych bohaterów (z pewnymi wyjątkami).
Jego showrunnerami są Declan de Barra oraz twórczyni netfliksowego "Wiedźmina" Lauren Schmidt Hissrich. W obsadzie jest m.in. Michelle Yeoh znana z takich filmów jak "Jutro nie umiera nigdy", "Przyczajony tygrys, ukryty smok" i "Wszystko wszędzie naraz".
"Wiedźmin: Rodowód krwi" ma łącznie 4 odcinki, które tworzą zamkniętą całość. Wszystkie są już dostępne na Netfliksie (premiera 25 grudnia). Czy warto je oglądać? To zależy, czy chcemy sobie popsuć święta?
Świat znany z produkcji z Henrym Cavillem nie zawsze tak wyglądał. W pewnym sensie "Wiedźmin" to serial post-apokaliptyczny. Kiedyś był zamieszkany przez elfów, nie było w nim ludzi, potworów ani ich zmutowanych pogromców. Wszystko się zmieniło za sprawą Koniunkcji Sfer - wydarzenia, czy też bardziej kataklizmu, w wyniku którego przeniknęły się różne równoległe światy, a nieproszeni goście na dobre zawitali na Kontynencie.
Co doprowadziło do tej katastrofy? W sadze Andrzeja Sapkowskiego mamy tylko szczątkowe informacje. Pełną odpowiedź na to pytanie poznamy w miniserialu "Wiedźmin: Rodowód krwi" - nie dowiemy się z niego zbyt wielu nowych rzeczy, ale przynajmniej zobaczymy, jak to wszystko wyglądało. A wyglądało to... biednie.
"Wiedźmin: Rodowód krwi" miał mieć 6 odcinków, ale przycięto go do 4. To się nie mogło udać
Mam ogromny sentyment do uniwersum stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego, ale nie jestem ultrasem, który będzie wypominał, że w pierwszym wydaniu "Krwi elfów" Yennefer na stronie 123 miała inny kolor sukienki. Serial Netfliksa traktuję jako oddzielny byt ze swoim własnym uniwersum i alternatywną historią inspirowaną słynną sagą.
I choć zdecydowanie bardziej podoba mi się wizja stworzona w grze CD Projekt RED, to pierwsze dwa sezony oglądałem z zaciekawieniem i polubiłem głównych bohaterów, mimo wszelkich głupotek w scenariuszu i wielu zmian w stosunku do książkowego pierwowzoru. Im więcej "Wiedźmina", tym lepiej, prawda? Teraz zmieniłem zdanie.
"Rodowód krwi" początkowo miał mieć 6 odcinków, ale twórcy go okroili, by nie było dłużyzn. To zwiastowało albo chaos i ucięte wątki, albo samą akcję. Wyszły obie te opcje, czyli najgorsze z możliwych. Od początku bardzo dużo się dzieje, co mogłoby być zaletą, ale czujemy się przytłoczeni natłokiem niepowiązanych scen. Widać, że brakuje tych dwóch odcinków na lepsze wprowadzenie do historii i przedstawienie nowych bohaterów.
Z drugiej strony jest też mnóstwo zbyt dużych zbiegów okoliczności, które na siłę pchają akcję do przodu oraz postaci wyciąganych jak króliki z kapelusza, by potem nagle zniknąć. W jednej z pierwszych scen dowiadujemy się, że księżniczka Merwyn (Mirren Mack) i jej strażnik, którzy ukrywali swój związek, idą w końcu do łóżka i są natychmiast przyłapani, a mężczyzna od razu wygnany ze swojego klanu. Wszystko to w przeciągu kilka minut i to w zasadzie całe tło historii jednego z głównych bohaterów - Fjalla (Laurence O'Fuarain).
Bohaterowie są prości i nudni. Gdzie im tam do złożoności Geralta i reszty ekipy
To i tak więcej niż w przypadku pozostałych postaci z drużyny, która rusza na odsiecz królestwu. Łącznie jest ich siedmioro, o większości z nich za dużo nie wiemy, choć w sumie są na tyle schematyczni, że wiemy o nich wszystko.
Jakby pochodziły z generatora postaci fantasy, a to nam trochę przeszkadza w zaangażowaniu się w ich przygody. Cała fabuła przypomina za to kampanię RPG napisaną na godzinę przed sesją.
Ten aspekt serialu ratuje jedynie krasnoludka Meldof - jest lekko szalona, sypie rubasznymi sucharami (czasem jest pod tym względem aż za bardzo przerysowana) i od razu ją lubimy oraz rozumiemy motywacje. Nie da się ukryć, że duża w tym zasługa samej aktorki, Francesci Mills, która wycisnęła z tej postaci wszystko. Pozostali nie mieli nawet z czego szyć.
Nie rozumiem czemu nie wykorzystano potencjału wspaniałej Michelle Yeoh - największej gwiazdy serialu, która była w każdym materiale promocyjnym. Nie ma jej zbyt wiele na ekranie, jej postać jest płaska i nawet nie pozwolili jej dłużej pomachać mieczami.
Tak samo jest z ulubieńcem widzów Jaskrem (Joey Batey), który pojawia się na początku, bo ma napisać balladę na podstawie opowieści snutej przez anonimową elfkę i później wraca na chwilę na koniec. Gdyby go nie było, nie miałoby to wpływu na fabułę, a tak pozostajemy z ogromnym niedosytem.
Prequel "Wiedźmina" wygląda fatalnie. Tutaj już się nie da przymknąć oka - a może i trzeba, by na to patrzeć
Tyle o scenariuszu, fabule i postaciach, co z resztą? Tylko dziewicze plenery i muzyka są przyjemne, reszta to kicz (doczepiane rzęsy, serio?) i tandeta. Styropianowa scenografia i plastikowy ekwipunek zostały chyba zamówione na AliExpress w promocji, elfów od ludzi odróżnia jedynie to, że mają spiczaste uszy, sceny walk są emocjonujące jak rycerskie inscenizacje na piknikach rodzinnych, a efekty komputerowe są jak z filmików z demo sceny Amigi z lat 90.
Nie przesadzam i już oczami wyobraźni widzę te wszystkie memy. Osoby, które uważały, że "Wiedźmin" jest jak "Xena" lub "Hercules" nie wiem, jakiego porównaniu użyją przy "Rodowodzie krwi". Serial z Żebrowskim? Nawet on wypadł lepiej, jak na swoje czasy - abstrahując już od lepszego klimatu i wierności sadze. Tylko że Lew Rywin dysponował wtedy o wiele mniejszym budżetem niż Netflix.
Jestem niesamowicie zawiedziony "Rodowodem krwi" i pomimo dobrego nastawienia i całej sympatii dla Netfliksa, nie będę owijał w bawełnę: jest źle, bardzo źle. Ten serial jest tanio zrealizowany, napisany na kolanie i pochlastany jak potwory mieczami Geralt.
Gdyby nie znajome nazwy i tytuł, to nawet nie pomyślałbym, że oglądam coś, co ma jakiś związek z dziełami Pana Andrzeja. Nie czuć w nim w ogóle ducha "Wiedźmina. Okazuje się, że Koniunkcja Sfer wcale nie była największą katastrofą dla tego świata.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.